BEŁKOT: CZYLI JAK POZNAĆ, KTO MA COŚ DO POWIEDZENIA

Wyobraź sobie, że jesteś inteligentnym i pozbawionym skrupułów oszustem, który nie skończył nawet podstawówki, brak ci wiedzy z jakiejkolwiek dziedziny, ale chcesz zabłysnąć naukowymi publikacjami, chcesz się stać autorytetem, kimś, kogo ludzie będą słuchać z rozdziawionymi ustami.

Niemożliwe? Gdzie tam! Wystarczy trochę pokombinować.

Po pierwsze: wybierz dziedzinę, w której skutecznie będziesz mógł oszukiwać ludzi. Na pewno odpadają wszystkie nauki przyrodnicze oraz matematyka. W matematyce masz wzory, ścisłe liczby. Nie da się wcisnąć nikomu kitu, że jesteś wybitnym matematykiem, jeśli nie będziesz umiał rozpisać: co to jest pochodna, całka; jeśli polegniesz na różniczkach i tym podobne. Cóż, wobec tego matematyka – nie. A w naukach przyrodniczych? Tu niestety podstawą są obserwowalne fakty. Brak wiedzy na temat tego, czym się różni sklerenchyma od miękiszu asymilacyjnego sprawi, że byle rozgarnięty dzieciak z mikroskopem za 100 zł cię wyśmieje.

Trzeba więc jakiegoś innego pola, gdzie nic nie jest pewne, gdzie można „ściemniać” ile wlezie, bo nie ma faktów, które byle dziecko może stwierdzić na własne oczy. Trzeba dziedzin, zajmujących się rzeczami „niewidzialnymi”, „transcendentnymi”, „wartościami wyższymi”. Trzeba dziedzin „gdybających”.

A więc metafizyka, epistemologia, teologia stoją otworem! Stoi otworem wszelki coaching, „terapie motywacyjne”, „socjologiczna interpretacja historyczna”. stoi otworem New Age, stoją otworem wszystkie religie teologiczne…

Ale hola, hola! dziedzina sama w sobie nic nie zmieni. Nawet w naukach, w których brak pewników, faktów, wzorów, można na gruncie logiki i semantyki udowodnić braki. Potrzeba więc wypowiadać się w taki sposób, żeby nikomu nie chciało się analizować twoich bredni.

I temu właśnie służy BEŁKOT. Nie wiem, dlaczego to słowo nie urosło jeszcze do rangi terminu naukowego, bo na taką właśnie rangę w pełni zasługuje. Ba, może służyć jako doskonały rozgranicznik między nauką a gdybaniem, między wiedzą pewną a wiedzą ezoteryczną, między prawdą a pieprzeniem.

Wyznaję swój grzech

Tak, popełniłem straszliwy grzech, niewybaczalny w realiach polskich, grzech dyskwalifikujący nie tylko moją wiedzę, ale mnie całego jako osobę.

Tym grzechem jest regularne czytanie anglojęzycznych, recenzowanych czasopism naukowych z dziedziny biologii.

Nie umiem się uznać za osobę dobrze znającą angielski. Mam mało okazji, żeby tego języka używać, brakuje mi zasobu słów, sporo zapomniałem z gramatyki.

A mimo to bez problemu jestem w stanie przeczytać artykuł naukowy z recenzowanego, specjalistycznego czasopisma na temat biologii, ekologii, zoologii.

Jednocześnie, kiedy czytam niektóre wypowiedzi W JĘZYKU POLSKIM z dziedziny filozofii lub teologii NIC NIE ROZUMIEM. Jeśli przeprowadzę dokładny rozbiór zdań, poszukam i zrozumiem wszystkie definicje nieznanych mi słów – dalej NIC NIE ROZUMIEM.

Wytłumaczenia są dwa. Albo jestem głupi, albo cesarz jest nagi.

Rozbierzmy bełkot do naga

Zacznijmy od czegoś prostego. Kiedy ośmieliłem się poczynić straszliwe bluźnierstwo i prostymi, nieuczonymi słowami wyjaśniłem, dlaczego teologia nie jest dla mnie nauką, usłyszałem, między innymi, takie zdanie w odpowiedzi: „Teologia systematyczna jest w gruncie rzeczy teorematem o Bogu, zbierającym poglądy filozoficzne, w tym ateizm, na przestrzeni lat”. Niby większość słów jest nam znana, większość rozumiemy, ale zupełnie niezrozumiały jest sens całego zdania. To może przez to tajemnicze słowo „teoremat”? Zajrzyjmy do encyklopedii PWN. Po stwierdzeniu, że jest to „termin z dziedziny logiki” znajdujemy następującą definicję:  „twierdzenie pochodne, występujące w obrębie systemu dedukcyjnego, wyprowadzone za pomocą wnioskowania dedukcyjnego z aksjomatów tego systemu”. Bla, bla, bla.

Wyjaśnijmy to trochę bardziej ludzkim językiem. Teoremat jest pojęciem z dziedziny logiki matematycznej. Wspomniane w definicji tajemnicze „aksjomaty” to nic innego, jak podstawowe założenia, od których zaczynamy dowodzenie czegokolwiek. Aksjomatami są na przykład założenia geometrii euklidesowej: a więc mamy przestrzeń, w której dwie proste równoległe nigdy się nie przetną, w której suma kątów w trójkącie będzie wynosiła 180 stopni itd. Te założenia są konieczne, zanim cokolwiek zaczniemy w geometrii „działać”, bo na przykład w geometrii sferycznej dwie proste równoległe zawsze się przetną, a suma kątów w trójkącie będzie większa niż 180 stopni.

A więc mamy aksjomaty, w naszym przykładzie podstawowe założenia geometrii euklidesowej. W tej geometrii funkcjonuje znane nam wszystkim twierdzenie Pitagorasa. Otóż twierdzenie to można udowodnić – czyli, jak to było w naszej definicji „wyprowadzić” z założeń samej geometrii, na której polu działamy. Nie każde twierdzenie w matematyce ma taki status. Przykładem może być hipoteza Goldbacha, mówiąca o tym, że każda naturalna liczba parzysta (a więc 2, 4, 6, 8 itd,) może być przedstawiona jako suma dwóch liczb pierwszych (liczby pierwsze, gwoli przypomnienia, są to liczby podzielne tylko przez 1 i przez siebie samą). Twierdzenie to, jeśli sprawdzimy na konkretnych liczbach, okazuje się prawdziwe, ale jak dotąd nie udało się żadnemu matematykowi „wyprowadzić” jej z założeń samego zbioru liczb naturalnych, pierwszych itd. przez co nie możemy mieć pewności co do tego, czy w nieskończonym zbiorze liczb parzystych nie znajdzie się chociaż jedna, która nie będzie spełniać tej hipotezy.

W przeciwieństwie do hipotezy Goldbacha twierdzenie Pitagorasa zostało udowodnione. Takie twierdzenie zyskuje wtedy status właśnie „teorematu”, czyli absolutnie pewnego prawa matematycznego.

Proszę więc zauważyć, że zdanie:  „Teologia systematyczna jest w gruncie rzeczy teorematem o Bogu, zbierającym poglądy filozoficzne, w tym ateizm, na przestrzeni lat”, które przytoczyłem na początku, jest wobec tego totalnym nonsensem. Wstawianie pojęcia z dziedziny matematyki – i tylko matematyki! – do luźnych, pseudofilozoficznych rozważań „o Bogu” jest tutaj nieuprawnione nawet w jakimś dalekim, metaforycznym sensie. Autor tego zdania użył słowa, którego znaczenia sam nie zna licząc na to, że onieśmieli mnie użyciem mało znanego słowa bez względu na jego prawdziwe znaczenie.

Istota bełkotu

To jest właśnie istotą bełkotu: używać jak najwięcej trudnych do zrozumienia słów w nadziei, że nikt ich dokładnego znaczenia nie sprawdzi i nie zrozumie, a tym samym nie wykaże nam, że pieprzymy głupoty.

Drugim filarem bełkotu są słowa wprawdzie zrozumiałe, ale mające tak szeroką definicję, że można w nie wpakować wszystko, a więc nie znaczą nic.

Weźmy przykład z wywodów moich adwersarzy: „Wiedza naukowa zawdzięcza swój wysoki status poznawczy temu, że nauka jest nastawiona na zdobywanie prawdy niebanalnej, do której trudno jest dotrzeć. Ten wysoki status poznawczy zawdzięcza nauka metodom, jakie stosuje oraz językowi, jakim się posługuje.”

Co to znaczy „wysoki status”? Wszystko i nic. Wysoki status może mieć prostytutka, która nie przyjmuje klienta płacącego poniżej 1000 zł. I taki status może mieć tylko przez porównanie z prostytutkami, które udzielają usług za 50 zł.

Co to znaczy: „prawda niebanalna, do której trudno dotrzeć?” Znów wszystko i nic. Dla kogoś ciężko będzie dotrzeć do prawdy, że prezes w firmie ma zawsze rację, a jak nie ma to też ma. Dla mnie było to ciężkie, bo kiedyś byłem idealistą. Czy więc ta wiedza jest „niebanalna”? Nie, słyszę ją powszechnie, nawet wypowiadaną z ust starych, sepleniących żuli.

Zdanie „nauka (…) wysoki status (…) zawdzięcza (…) językowi, jakim się posługuje” jest totalną bzdurą. Nauka anglojęzyczna, nauka przez naprawdę duże „N”, wobec której polska nauka jest zaściankowym gaworzeniem, posługuje się językiem prostym, zrozumiałym dla każdego. A więc specjalny „język, którym się posługuje” wcale nie jest taki niezbędny do  „wysokiego statusu”. W nauce istnieje wymaganie, żeby, gdzie to tylko możliwe, używane słowa były jak najściślej zdefiniowane tak, aby uniknąć nieporozumień. Jest też wiele terminów, nieznanych ludziom spoza kręgu danej dziedziny naukowej. Ale to samo dotyczy żargonu krótkofalowców. A przecież nikt nie twierdzi, że używanie krótkofalówki jest czymś o „wysokim statusie poznawczym”!

Tu jest właśnie istota bełkotu i zarazem istota pseudonauki, czyli dziedziny, która nie dąży do prawdy, tylko do udowodnienia za wszelką cenę swojej wiary. Trzeba używać jak najwięcej trudnych słów bez względu na ich rzeczywiste znaczenie oraz ogólników, znaczących wszystko.

Degustacja bełkotu

Lećmy na głęboką wodę! Zakosztujmy bełkotu w całej jego okazałości. Jako przystawka bełkot podstawowy, który łączy trochę mało trudnych słów z ogólnikami:

Do kryteriów naukowości wiedzy należą: mocna (lub mocniejsza) zasada racjonalności: zasada racjonalnego uznawania przekonań. Stwierdza ona, że stopień przekonania, z jakim głoszony jest dany pogląd (twierdzenie, hipoteza, prawo, teoria), powinien odpowiadać stopniowi jego (jej) uzasadnienia. Stopień przekonania nie powinien być większy od stopnia uzasadnienia, gdyż inaczej popada się w dogmatyzm. Nie powinien też być mniejszy, gdyż wtedy wpada się w przesadny sceptycyzm.

A ja wam powiadam: nie prościej powiedzieć: prawdziwa nauka nie wątpi tam, gdzie nie trzeba, a wątpi tam, gdzie trzeba? A co to znaczy, że zasada jest „mocna lub mocniejsza?” Mocne to może być przesolenie zupy. Jak będzie mocne, to tylko przestanę ją jeść i odstawię. Jak będzie „mocniejsze” od tego pierwszego wrażenia. to zwymiotuję na podłogę. Jak się ma to elementarne znaczenie słów do skomplikowanego zdania, w którym ich użyto? Jest ono tutaj zupełnie niepotrzebne i służy tylko temu, żeby opisywana rzeczywistość – jakkolwiek sensowna i prawdziwa – była niedostępna dla nieprzygotowanych czytelników.

A teraz zaserwuję wam bełkot wyższego rzędu. Taki stosuje słowa zrozumiałe, ale w bezsensowny sposób:

Tak więc chociaż nie ściśle ze strony prawd objawionych, kiedy są przyjęte rozumowo, lecz ze strony Osoby Słowa objawionego we Wcieleniu, w jakiś sposób wiara utożsamia się z tym poznaniem siebie, jakie Bóg ma i wyraża w samym sobie. Podmiotowo zaś, wiara-cnota, na ile co do swojej istoty tworzy się przez uczestnictwo w świetle Boskiego poznania – sprawia, że rozum ludzki na sposób uczestnictwa wchodzi także w rodzenie Słowa.

Powyższe zdania, wbrew pozorom, mają JAKIEŚ logiczne znaczenie. Mówią one, tłumacząc  PO LUDZKU, że:  „Ty, człowieczku, kiedy wierzysz w Boga, jesteś Bogiem Ojcem” Bezsens tego stwierdzenia aż bije po oczach, ale jak się je opakuje w ogólniki, zaczyna wyglądać „naukowo”. „poważnie”.

Ale najwyższa szkoła jazdy to bełkot, posiadający naraz wszystkie przeze mnie wymienione cechy:

1) Wypowiedź jest z takiej dziedziny, w której Jacek z Podgórzyna i Zofia z Kościelnik Górnych nie może pokazać zdjęcia bakterii Anaplasma phagocytophilum spod mikroskopu, które obali stwierdzenie, jakoby anaplazmoza  nie występowała w ich rejonach. A więc wypowiedź musi być niesprawdzalna doświadczalnie.

2) Używa znaczących wszystko i nic ogólników, które w odpowiednim kontekście coś znaczą. Ale umieszczone w kontekście egzotycznym przestaną cokolwiek znaczyć. Tak się ogłupia ludzi, bo pomyślą oni sobie: „wszystkie słowa tej wypowiedzi rozumiem, ale sensu całego zdania nie rozumiem, więc pewnie jestem głupi, ale autor tej wypowiedzi! O! On to jest mądry i uczony!”

3) Używa obcojęzycznych precyzyjnych terminów technicznych gdzie tylko się da. Używa słów, których znaczenie jest nieznane w powszechnym rozumieniu.  Tak udaje naukowca, który jest tak wysoko zaangażowany w „wysoki status” wiedzy naukowej, że już mówić po ludzku nie potrafi.

No to spróbujmy!

Przytoczę teraz naprawdę super-bełkot. Zobaczmy artykuł, nawet anglojęzyczny. Ale jest napisany w stylu typowo polskiej nauki. Myślę więc, że dla bandy filozofów, teologów i innych przedstawicieli nauk próżniaczych, czyli niebazujących na faktach, będzie on wprost objawieniem, wspaniałością i kwintesencją naukowości. A więc cytuję:

Dialektyczny paradygmat narracji a libertarianizm neotekstualny.

W dziełach Felliniego przewodni motyw stanowi różnica między masculinum a femininum. W związku z tym substancja jest kontekstualizowana w socjaliźmie maksistowskim, który zakłada świadomość jako całość. Neotekstualny libertarianizm zakłada, iż rzeczywistość służy wzmocnieniu kapitalizmu.

Wg niektórych badań teorii dekonstruktywnych, jesteśmy więc postawieni przed terminatywnym wyborem: albo akceptujemy socjalizm marksistowski, albo przyjmiemy założenie, że narracja jest częścią definicyjnych cech płciowych, równając tym samym prawdę z seksualnością. Trzeba jednak zauważyć, że wypowiedź taka jest interpolowana w paradygmat dialektyczny narracji, zakładającą rzeczywistość jako rzeczywistość. Teorie potoczne promują użycie subkulturowego dyskursu w celu zmiany przedmiotu lub jego kategoryzacji.

Przyglądając się zdroworozsądkowo, istnieje pewna ilość dekonstruktywizmów zakładających kategorie i okazjonalny kolaps społeczeństw kapitalistycznych. Marks używał terminu „socjalizm maksistowski” nie w znaczeniu sublimacyjnym, jak sugeruje neotekstualny libertarianizm, ale w znaczeniu presublimacyjnym.

Jednakże założenie marksistowskiego socjalizmu błędu i upadku, pokazane w „Amarcord” Felliniego pojawia się znów w „La Dolce Vita”, aczkolwiek w bardziej samokrytycznym znaczeniu. Wielu dyskutujących nad tą sprawą specjalistów zgadza się, że wyraźnie widać w nich paradygmat narracji.

Macie dosyć? Ja też 🙂

To teraz smaczek dla tych, którzy czytając ten tekst stwierdzili: jestem głupi, nie znam się na takich naukowych wywodach, to sprawy bardzo złożone, trudne…

Otóż ten tekst nie znaczy nic. Jest wygenerowany przez automat. Znaleźć możecie go na stronie http.//www.elsewhere.org/pomo/ i za każdym razem znajdziecie tam inny, losowo wytworzony „artykuł naukowy” z autorem, uniwersytetem, specjalistycznym tekstem i nawet przypisami. Automat ten został stworzony przez ludzi, którzy odkryli, że w takich „naukach” jak filozofia, teologia, socjologia wystarczy odpowiednio uczenie pieprzyć, a wszyscy będą ci klaskać.

Jak przemawia prawdziwa nauka

Prawdziwa nauka dąży do prawdy. Opowiada o rzeczywistości, którą widzisz ty, którą widzi twoja babcia, którą widzi ubrany w dres półgłówek, którą widzi profesor doktor habilitowany. Czasami używa trudnych terminów technicznych, ale jeśli zrozumiesz, co one oznaczają, każde zdanie z ich użyciem staje się dla ciebie jasne i proste. Przypisy są wrzucane dla tych, dla których wiedza zawarta w głównym tekście nie wystarcza, chcą więcej. Nie są niezbędną ozdobą, bez której nic nie pojmiesz.

W prawdziwej nauce nie potrzeba mówić: „hermeneutyczna egzegeza” zamiast „wyjaśnienie, o co w tym tekście tak naprawdę chodzi”. Prawdziwa nauka mówi o rzeczach prawdziwych, dotykalnych, sprawdzalnych. Poznać tę prawdę, dotknąć ją, sprawdzić może profesor doktor, może twoja babcia, możesz ty.

Jednak świat pełen jest szarlatanów, którym brak chęci, żeby swoim umysłem poznawać świat. Wolą wydumać swój i wmówić innym, że jest prawdziwy. Pełno jest teologów, filozofów, metafizyków, coachów, trenerów motywacyjnych prawiących kolejne nonsensy i banały. Kiedy ktoś prostymi słowami i zdrowym rozsądkiem podważy ich naukowość, kiedy jakieś proste dziecko krzyknie: „cesarz jest nagi!” wrzą z oburzenia.

„Ktoś tu w swojej pysze zapomniał o podziale nauk. Z tego, co mi wiadomo są nauki filozoficzne i przyrodnicze, czyli fizyka i metafizyka” skomentował moje wystąpienie w sprawie teologii jakiś niezadowolony czytelnik. I znów: „podział nauk” to jasne, sensowne wyrażenie, ale użyte w zupełnie niewłaściwy sposób. Co mają do siebie dwie sprawy: dzielimy nauki na takie, które się zajmują mikroskopijnymi żyjątkami (cytologia), tworzeniem urządzeń elektrycznych (elektrotechnika) i zachowaniem zbiorowisk ludzkich (socjologia); oraz to, że teologia nie jest nauką? Co ma fakt, że można tort pokroić na kawałki do tego, że sraczka nie jest tortem?? Całe powyższe wyrażenie jest równoważne z takim: „Torty dzielimy na smaczne i niesmaczne. Te niesmaczne dzielimy na trochę niesmaczne, średnio niesmaczne i bardzo niesmaczne. Sraczka jest skrajnie niesmacznym tortem, a więc jest tortem!”

Ale takie stwierdzenie brzmi uczenie. Brzmi jak wypowiedź eksperta. I w tym tkwi jej „wysoki status”, jej „siła heurystyczno – eksplanacyjna, która implikuje praegzodefinikacyjne suplementy suprapozycji zwyczajowego pojmowania infrafleksji sommologicznej”.

Tym samym mój „prostacki”, „prymitywny” wywód rozbija się o beton pseudonaukowego bełkotu.

Prawda jednak jest bardzo prosta, w swojej prostocie elegancka i w porównaniu z bełkotem wygląda jak Zamek Czocha przy plastikowym Disneylandzie.

Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl

Jedna odpowiedź do “BEŁKOT: CZYLI JAK POZNAĆ, KTO MA COŚ DO POWIEDZENIA”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Social Share Buttons and Icons powered by Ultimatelysocial