NOWY ŚWIAT, CZYLI PRZYGODA Z CZESKĄ OCHRONĄ PRZYRODY

Jest taka przełęcz, przez którą wiedzie jedna z dróg z Polski do Czech. Nazywa się Przełęcz Szklarska i oddziela Karkonosze od Gór Izerskich. Jednak w Czechach ta przełęcz nosi zupełnie inne miano: Novosvětské sedlo, czyli Przełęcz Nowego Świata.

Udałem się zimnego, mglistego poranka do swojego nowego świata, i choć szedłem inną drogą, niż przez wspomnianą przełęcz, to i tak właśnie nowy świat miał mnie niebawem powitać. Wyszedłem z Karpacza w kierunku szczytu najwyższej góry Sudetów, czyli Śnieżki. Tam miałem się spotkać z doktorem Janem Materną, szefem oddziału ochrony przyrody Krkonošského národního parku (w skrócie KRNAP).

Byłem już po dwóch tygodniach praktyk w polskim parku narodowym. Jak się miało okazać, te dwie praktyki: polska, a potem czeska dała mi unikalną możliwość porównania tego, jak wygląda ochrona Przyrody w Polsce, a jak w Czechach i czym się różni.

Nomen omen

Wiele na temat tych różnic mówią nazwy, którymi określa się odpowiadające sobie formy ochrony Przyrody po obu stronach granicy. Zacznijmy od podstawowej. W Polsce wyrażenie Karkonoski Park Narodowy oznacza zarówno obszar, jak i ludzką instytucję, która nad tym obszarem sprawuje opiekę. Innymi słowy: ludzie tu pracujący mogą powiedzieć: Karkonoski Park Narodowy to my!

W Czechach Krkonošský národní park to tylko i wyłącznie Przyroda. Ludzie, instytucja nazywają się Správa Krkonošského národního parku – Správa, czyli zarząd. Tym samym dyrektor nie jest dyrektorem parku, ale zarządu parku. Jakby w ten sposób podkreślano, że ludzie, instytucja są jedynie służbą Przyrody, a nie jej właścicielami czy rozkazodawcami.

W Polsce mamy Straż Parku – a w Czechach: Stráž přírody. I znów widzimy odmienną mentalność, stojącą za tymi nazwami. W Czechach strażnik nie jest powołany do ochraniania instytucji, ale Przyrody, i chyba nie muszę komentować, jak wielka jest to różnica!

W Polsce mamy trzy strefy ochrony: otulinę parku, która tak naprawdę nie znaczy nic, bo można ją zabudowywać, wyrzynać do woli lasy i do woli strzelać do zwierząt – polskie prawo mówi jedynie o niepodejmowaniu w niej działań, mogących negatywnie wpłynąć na park. W granicach samego parku znajdują się strefy ochrony częściowej i strefy ochrony ścisłej. Niestety, prawodawstwo polskie sprawia, że lasy nawet w granicach parku mogą być użytkowane przez Lasy Państwowe, a wiele przepisów odnośnie ochrony Przyrody jest zwyczajnie dziurawe.

Czeski park narodowy składa się z czterech obszarów, plus jeszcze dwa, dodatkowe. Jest to, w tłumaczeniu: strefa Przyrody, strefa Przyrodzie bliska, strefa wzmożonej troski o Przyrodę i strefa krajobrazu kulturowego. Za tymi nazwami idzie konkretny sposób zagospodarowania i działania. Strefa Przyrody jest czymś w rodzaju najświętszego sanktuarium: tutaj Przyroda ma rządzić się sama, bez żadnej ingerencji człowieka. Objęte są nią najcenniejsze i nienaruszone obszary parku. Strefa bliska Przyrodzie obejmuje ekosystemy zmienione przez człowieka, co do których dąży się, aby ten wpływ jak najbardziej wycofać i z czasem sprawić, aby i one stały się strefą Przyrody. Strefa wzmożonej troski o Przyrodę obejmuje mocno dotknięte cywilizacją obszary, na przykład lasy, które nasadzono obcymi gatunkami drzew, które trzeba z wolna przebudować w kierunku bardziej naturalnego składu gatunkowego. Obejmuje także łąki i pastwiska karkonoskie, które, choć sztuczne, stały się ostoją wielkiej bioróżnorodności, a tym samym wymagają zachowania tradycyjnych form ich zagospodarowania przez na przykład wypas czy sianokosy. Wreszcie strefa kulturowego krajobrazu to ta leżąca w sąsiedztwie wsi, osad i miasteczek, gdzie siłą rzeczy wpływ człowieka jest stały i duży, a ochrona tu podejmowana ma za zadanie maksymalne powstrzymanie pogłębiania negatywnego oddziaływania na Przyrodę. Oprócz tego jest odpowiednik polskiej otuliny parku – niewchodzący w obszar samego parku, ale jest to chroniona przepisami prawa strefa buforowa, i choć przepisy czeskie również nie zabezpieczają jej przed, na przykład, wybudowaniem tam apartamentowca, to mam wrażenie, że jakiekolwiek przepisy są w Czechach w ogóle poważniej traktowane.

Jest jeszcze „klidová zona” – „strefa spokoju”. Obejmuje ona większą część całego parku i w niej obowiązują zaostrzone przepisy, w tym obowiązek poruszania się wyłącznie po wyznaczonych szlakach, przy czym poruszanie się po szlaku oznacza korzystanie z jego nawierzchni, a nie na przykład wydeptywanie pobocza.

Trochę to skomplikowane, prawda? Ale obrazuje, jak poważnie traktuje się w Czechach ochronę Przyrody.

Jest wiele sytuacji, w których polski park narodowy nie ma nic do gadania nawet w sprawach, mających miejsce na jego terenie. Czeski park jest traktowany bardzo poważnie i ma wyłączność decydowania o tym, co się w jego obszarze dzieje.

To i wiele innych rzeczy opowiedział mi pan Jan, gdy przyszedł na przełęcz pod Śnieżką mocno spóźniony. Przepraszając mnie, powiedział:

— Musiałem wejść pieszo z Peca pod Sněžkou, ponieważ nie uznaję kolejek linowych.

A potem weszliśmy na Śnieżkę – którą odtąd nazywać będę Sněžka.

Pracowałem kiedyś z niejakim Grześkiem, kawałem idioty, homofobicznego półgłówka, którego najświętszą zasadą życiową było: „nigdy nie pozwolę, żeby mi w domu kobieta rządziła”. Który bez skrępowania chwalił się kolegom z pracy, że „wychował” sobie żonę tak, że daje mu na każde wezwanie, bo on ma wygórowane potrzeby pod tym względem. Tenże Grzesiek raczył był zapodać, wśród wielu swoich „mądrości” także i taką, że Sněžka to tylko „kupa kamieni”.

Odbywając z panem Janem wędrówkę zarzucaliśmy się nawzajem łacińskimi nazwami napotykanych na tejże „kupie kamieni” porostów i roślin: mnóstwa unikatowych gatunków. Widziałem porost Stereocaulon vesuvianum, grzyb naskalny żyjący w symbiozie z fotosyntetyzującymi glonami, który wykształcił coś w rodzaju zróżnicowania organów na „łodygę” i „liście” – i przez co jest unikatem w świecie podobnych sobie organizmów. Widziałem kwitnące dzwonki czeskie – Campanula bohemica, które rosną tylko tutaj i nigdzie indziej na świecie. Widziałem przekwitający już Hieracium sudeticum, jastrzębiec sudecki, również unikatowy gatunek Karkonoszy. I wiele, wiele innych.

Widziałem tak zwane grunty strukturalne, czyli specyficzne ułożenie kamieni na gołoborzu, będące skutkiem działania mrozu i to nie tego, który chwyta od czasu do czasu w zimie, ale tego wielkiego mrozu ostatniego zlodowacenia, które to ułożenie więc jest starsze, niż cała ludzka cywilizacja.

— Nie popieram istnienia kolejki linowej – powtórzył pan Jan, gdy znaleźliśmy się na szczycie. – Ale nasza, czeska, została przynajmniej tak zaprojektowana, że jest w stanie wwieźć na szczyt do 250 osób na godzinę, i to tylko teoretycznie, w praktyce zawsze jest to dużo mniej. Tymczasem polski wyciąg na Kopę ma przepustowość… 1200 osób na godzinę. Chyba jasne jest, z którym urządzeniem mamy większy problem.

A potem zeszliśmy do Obřího dolu, ogromnej, polodowcowej doliny u stóp Sněžky, gdzie pan Jan wykazał się swoją wszechstronnością, bo opowiedział mi nie tylko o rosnących tam roślinach, o tym, jak radzi sobie las, pozostawiony całkowicie bez kontroli człowieka, ale także pokazał mi pogrzebane przez Przyrodę relikty dawnego górnictwa: dawne sztolnie, ukryte dziś pod bujną roślinnością hałdy… a także dziwne, zagubione w lesie twory w postaci wałów, kamiennych nawisów i głazów, pozostawionych tu jedenaście tysięcy lat temu przez lodowiec.

Już pierwszy dzień pokazał mi, że oto zaczyna się jedna z najpiękniejszych przygód w moim życiu.

Kim jest polski turysta

Następnego dnia wziął mnie na Sněžke pan Radek Drahný, rzecznik prasowy Správy parku i jednocześnie mój opiekun praktyki. Upiekł przy tym dwie pieczenie na jednym ogniu – czy, jak to się w Czechach mówi: zabił naraz dwie muchy. Udzielił na szczycie dwóch wywiadów dla telewizji czeskiej, w których nie omieszkał się pochwalić, że po raz pierwszy w historii Krkonošského národního parku odbywa w nim staż student z polskiego uniwersytetu.

Ale to tylko przy okazji. Wyjaśnił mi, że Sněžka jest w parku czymś w rodzaju linii frontu. Walą na tę górę tłumy turystów, nawet 10 000 osób dziennie, i to turystów, z których większość to Polacy i większość to bardzo chamscy i nieposiadający żadnej wiedzy o Przyrodzie Polacy. I z którymi trzeba sobie radzić, aby ochronić to, co oni nazywają „kupą kamieni”, a co jest w istocie unikalnym zespołem roślin, porostów i form geologicznych.

Nie mogą szczytu góry strzec zwyczajni strażnicy parku: jest ich za mało i mają pod opieką o wiele większy obszar, niż tylko samą Sněžke, muszą dbać także o resztę swojego rozległego rewiru. Z tego też powodu cały zarząd parku rozpisał sobie grafik, żeby wszyscy: od dyrektorów po naukowców także udawali się na szczyt i pilnowali na nim porządku.

Tego dnia nie było szczególnie dużo ludzi. Ale i tak trzeba było interweniować i przywoływać do porządku: łącznie około trzydzieści razy. Z tych trzydziestu upominaliśmy jedną Czeszkę, jednego starszego Niemca z żoną i jednego młodego Ukraińca z dziewczyną. Pozostałe wypadki wszystkie dotyczyły zachowania Polaków.

A jak się zachowywali, gdy cierpliwie tłumaczyliśmy, że obowiązkiem turysty jest zachować przepisy parku i pozostawać na wyznaczonym dla człowieka rejonie, a w spokoju zostawić ten, który należy do Przyrody?

Widziałem wstrętne, obrzydliwe, polskie, ironiczne uśmieszki. I słyszałem te zjadliwie wypowiadane: „Tak, oczywiście”, gdzie cała postawa, wzrok i sposób mówienia zdradzały, że za tymi słowami kryją się w istocie zupełnie inne.

Słyszałem komentarz pewnej oburzonej, polskiej idiotki, która zawołała: „O co wam chodzi, co to, jakieś wasze święte czeskie kamienie?”

A potem z panem Radkiem wyzbieraliśmy śmieci: ze szczytu, z obu szlaków, zarówno po czeskiej, jak i polskiej stronie góry: plastikowe butelki, opakowania, papiery, a nawet elementy garderoby.

Co mogę powiedzieć? Od tego dnia słowa „polski turysta” będą mnie napełniać tylko i wyłącznie obrzydzeniem.

Strażnik

Dzień trzeci. Z samego rana przyszedł po mnie strážce Přírody – strażnik Przyrody Michal: chłopak nieco młodszy ode mnie, niziutki jak ja, spalony górskim słońcem i – z początku niewierzący, że istnieje coś takiego, jak Polak mówiący po czesku. A wraz z nim przyszedł też jego towarzysz: pies Golem.

Wyjechaliśmy kolejką na Sněžke wyładowani stalowymi prętami i sieciami. Aby ochronić roślinność góry, czeski park już kilka lat temu chwycił się radykalnych środków: cały obszar na szczycie plus spore odcinki szlaków ogrodził na lato pomarańczowymi siatkami.

— Lepiej na chwilę siatkami zepsuć krajobraz – wyjaśnił mi pierwszego dnia pan Jan – niż dopuścić, żeby te prawdziwe, niewidoczne dla tych, którzy nie umieją patrzeć skarby zostały trwale zniszczone.

Mieliśmy z Michalem przedłużyć założone już siatki na zauważony poprzedniego dnia przez pana Radka, nieogrodzony fragment szlaku, gdzie szczególnie często zdarzało się, że ktoś wychodził poza drogę.

A potem postaliśmy chwilę na szczycie. Jak wspomniałem wyżej, Michal nie wierzył, że Polak może mówić po czesku i po czesku rozumieć, ale gdy się zorientował, że się pomylił, to gadaliśmy ze sobą odtąd bez przerwy. Pytał mnie o widoczne ze Sněžky, rozbudowane ponad wszelką przyzwoitość miasta na polskiej stronie, o nazwy szczytów, a potem sam mi opowiadał, co widać po stronie czeskiej.

Później zeszliśmy ze szczytu i ruszyliśmy przez rozległy, zajęty przez górskie torfowiska płaskowyż zwany Úpské rašelniště, minęliśmy schronisko Luční bouda i památník obětem hor, pomnik ofiar gór na przełęczy między Luční a Studnicní horou, które są odpowiednio drugą i trzecią z najwyższych gór Sudetów.

A potem poszliśmy już nie szlakiem, ale ścieżką, którą w lecie chodzić nie wolno, a to także ze względu na ochronę roślinności. Przechodzą nią tylko strażnicy, żeby pilnować, czy nikt tego zakazu nie łamie. Ścieżki te służą turystom tylko w zimie, gdy letnia droga jest zbyt niebezpieczna, a gruba pokrywa śniegu sprawia, że buty turystów nie czynią szkody roślinom.

Michalovi usta się nie zamykały. Opowiadał mi o roślinach, których sporo nazw łacińskich znał i to pomimo tego, że, jak sam powiedział, „nie muszę wiedzieć, jak to się nazywa, żeby to chronić”. Pokazał mi całe łany mojej ukochanej rośliny, Aconitum plicatum, tojadu sudeckiego, bardzo trującego i bardzo pięknego.

Tak doszliśmy do schroniska Výrovka. Przed schroniskiem moją uwagę zwróciła rzeźba sowy. Zapytałem o to Michala, a on mi wyjaśnił, że to nie „sova”, tylko „výr” i o tegoż to wzięła się nazwa schroniska. I o ile rzeczywiście sowa to po czesku po prostu sova, to výr oznacza…

— To jest bubo bubo po łacinie – powiedział Michal, śmiejąc się.

— A po polsku: puchacz – odrzekłem.

Wstąpiliśmy do środka,  a Michal zaraz mi zareklamował, że w tym schronisku można dostać bardzo dobre i tanie polévky, czyli zupy i że on zawsze, kiedy mu wypada tędy przechodzić na takową zupę wstępuje.

A potem przeszliśmy kolejną zimową ścieżką, która wiodła do Peca pod Sněžkou przez zabagnione, źródliskowe stoki gór i u podnóża miejsca, gdzie co roku powstaje tak zwana „Mapa republiki” – czyli długo utrzymujący się płat śniegu, który kształtem przypomina zarys Czech.

Michal pokazał mi ślady po dawnych lawinach, które tamtędy schodziły. W pewnym momencie zapytał mnie, jakie zajęcia czekają mnie jutro. Odpowiedziałem, że pan Radek zaplanował dla mnie wcześnie rano wypad z naukowcami na Úpské rašelniště, żebym zobaczył, jak przeprowadza się monitoring rzadkich roślin. Michal od razu zaproponował mi, żebym wpadł do niego z samego rana. Żeby oszczędzić mi wspinania się po Čertových schodech, Diabelskich Schodach – długą drogą z Peca pod Sněžkou na Výrovke – zawiezie mnie na miejsce strażniczym quadem.

— Musiałbyś wyjść jeszcze po ciemku, nie wiem, o trzeciej czy czwartej, żeby zdążyć na miejsce – wyjaśnił.

A Čertovy schody to rzeczywiście bardzo długa droga: schodziliśmy nią dwie godziny, nieustannie rozmawiając o wszystkim, o czym tylko się dało. Rozstawałem się z nim tego dnia czując, że właśnie poznałem dobrego przyjaciela.

W ogrodzie Karkonosza

Drogę, która pieszo zajęłaby mi trzy godziny, pokonaliśmy z Michalem w dziesięć minut. Zostawił mnie przy Výrovce życząc mi, żebym zobaczył i nauczył się jak najwięcej. Nawet nie przypuszczałem, jak bardzo spełni się jego życzenie.

Z panią Vierou Horákovou i jej zespołem spotkałem się przy Luční boudě. Wyruszyliśmy zwykłym szlakiem w kierunku Śnieżki, prowadzeni przez panią Milene, geolożkę, która zna tutaj każdy kąt. Poprowadziła nas w pewnym momencie w bok – na rozległe, zajmujące większą część wielkiego płaskowyżu torfowiska.

Kto tutaj nigdy nie był, niech żałuje. Krajobraz przypomina Szkocję, a pod względem roślinności – tundrę północnej Syberii. Jednakże tylko przypomina. Sam fakt, że kaprys Przyrody jakby wyciął kawałek rozległych, syberyjskich, zabagnionych równin i przeniósł do północnych Czech, umieścił je wysoko, na szczycie gór sprawił, że rosnące tutaj rośliny często nie przypominają w ogóle żadnych innych.

Niemiecki, szczegółowy atlas botaniczny Rothmaler Excursionsflora von Deutschland wymienia dziesięć, a polski Klucz do oznaczania roślin naczyniowych Polski niżowej Lucjana Rutkowskiego – pięć gatunków gnidosza Pedicularis, półpasożytniczej rośliny z rodziny zarazowatych. Próżno jednak tam szukać gnidosza sudeckiego, który rośnie tylko tutaj, w Karkonoszach.

To mała, niepozorna roślinka, która jedynie w okresie kwitnienia może zwrócić na siebie uwagę, a więc w maju, czerwcu lub lipcu. Potem staje się ukrytymi w trawie, niewielkimi listkami, i właśnie kształt tych liści, zupełnie odmienny od innych Pedicularis skłonił jego odkrywców do wyszczególnienia nowego gatunku.

Roślina ta jest wybredna w doborze siedlisk. Do rozwoju potrzebuje bliskości torfowisk, dużej wilgoci, a jednocześnie upodobała sobie skaliste stoki górskie. Nic więc dziwnego, że najwięcej można jej spotkać w rynienkach małych, górskich potoczków, spływających po ścianach wielkich kotłów polodowcowych: polskiego Kotła Łomniczki i czeskiej Úpské jamy.

Dlatego idąc ostrożnie niemal niewidocznymi, zwierzęcymi ścieżkami pośród tundrowych bagien dotarliśmy na skraj płaskowyżu, miejsce, gdzie można doznać zawrotu głowy. Otwiera się tutaj przed człowiekiem ogromna przestrzeń, urwisko skalne opada kilkaset metrów w dół, a po przeciwnej jego stronie porażają swoim ogromem skaliste zbocza Sněžky.

To tutaj między innymi, na niedostępnych piargach, wśród skał znajdują się najświętsze sanktuaria sudeckiej botaniki, czyli tak zwane „ogródki”, z których najbardziej znane są dwa: Krakonošova zahrádka – „Ogródek Karkonosza” i Čertova zahrádka – „Ogródek Diabła”.

Pan Jan pierwszego dnia opowiedział mi, ile trudów i niebezpieczeństw kosztowało naukowców, żeby dotrzeć do Ogródka Diabła. Znajduje się on w zakończeniu żlebu, wysoko na zboczach Studniční hory. Nie można się tam dostać najkrótszą drogą, od góry, bo trzeba byłoby zejść bardzo stromym stokiem w całości porośniętym gęstą, na wysokość człowieka wyrosłą kosodrzewiną. Jeszcze gorzej jest dojść tam od dołu – po bardzo niebezpiecznie nachylonym stoku, gdzie także trzeba przedzierać się przez kosodrzewiny, a na fragmentach gołoborzy uważać, żeby nie obsunąć się w dół razem z lawiną kamieni.

Ogródek Karkonosza, nazwany tak od imienia legendarnego Ducha Gór, który był zresztą dawniej lokalnym, pogańskim bogiem, jest nieco dostępniejszy, ale i tak trudno tam dojść.

Ostrożnie schodziliśmy z góry Sněhovým žlabem, po śliskich kamieniach omywanych potokiem zwanym Sněžná strouha. Tam znajdowało się pierwsze z badanych przez nas stanowisk naszej rośliny.

A potem się zaczęło. Monitoring rośliny polega na tym, że przed iluś laty odnaleziono kilka konkretnych stanowisk tej rośliny i zaznaczono je drewnianymi kołkami, tworząc kwadrat o boku jednego metra. Za każdym razem, gdy bada się stanowisko, nanosimy na taki kwadrat siatkę stu pól o boku 10 cm i pilnie każdą przeczesujemy. Po odnalezieniu choćby listka Pedicularis sudetica zapisuje się: ile listków, mierzy się ich długość, czy roślina jest płona, czy ma pęd kwiatowy. Porównanie danych z kilku lat pozwala określić, czy roślina się w danym miejscu rozwija, czy przeciwnie, ubywa jej.

Gdy skończyliśmy, przez wiele minut staliśmy, oczarowani widokiem, którego nie powinien oglądać żaden człowiek.

Nie powinien, bo jest to właśnie najświętsze sanktuarium Przyrody, miejsce, którym tylko Ona zarządza. A my, jedni z nielicznych, którym wolno było tam wejść zrobiliśmy to nie po to, żeby Przyrodę „kontrolować” – ale żeby Ją poprosić, by nam twardymi danymi opowiedziała, czy nikt i nic nie przeszkadza Jej w zarządzaniu swoim królestwem.

W przeciwieństwie do wściekłego bełkotu ludzkiego boga, z którym zapoznać się można otwierając Biblię czy Koran, Przyroda przemawia właśnie twardymi danymi. I nieopisanym pięknem.

Gdy rano żegnałem się z Michalem nie wiedziałem, co mnie czeka. Nie wiedziałem, że dostąpię najwyższego zaszczytu i nobilitacji, aby być jedną z bardzo nielicznych osób, którym wolno było ten widok i tę niepozorną roślinę oglądać.

Byłem kiedyś diakonem Jezusa Chrystusa. I niczego od tego wściekłego tyrana nie zaznałem, oprócz poniżeń i klęsk. Odkąd oddałem się Przyrodzie, doznaję zaszczytów takich, jak ten, że mogłem jako jeden z nielicznych wejść tam, gdzie człowiekowi wchodzić nie wolno i zobaczyć to, czego człowiek nie jest godzien oglądać.

Przygoda z geologią

Piątek. Piąty dzień praktyki. I znów miałem otrzymać od Przyrody ważne pouczenie.

Tego dnia miałem się udać z panem dr Davidem Krause na monitoring tym razem nieożywionej Przyrody. Razem ze mną były tam jeszcze trzy studentki z czeskich uniwersytetów, więc pan David, mając przy sobie aż czteroosobowe grono uczniów zrobił nam coś w rodzaju serii wykładów o geologii w terenie.

Generalnie jego zadanie polega na tym, żeby określić w terenie i zebrać dane o rzadkich formach geologicznych, na przykład nietypowych formacjach skalnych czy morenach polodowcowych.

Ochrona takich tworów Przyrody jest dużo bardziej naglącą sprawą, niż ochrona elementów żywych. Dziś, jeśli jakiś gatunek wyginie, posiadamy banki genów, możemy na przykład spróbować poprawić siedlisko, przywrócić je do naturalnego stanu i na nowo zasiedlić je na przykład pobranymi z banku nasionami.

Zniszczonych form geologicznych już się nie odtworzy. A tymczasem na przykład morena polodowcowa – czyli naniesiony przez lodowiec, w tysiąclecia trwającym procesie zwał kamieni może kryć w sobie na przykład nasiona albo bakterie z tamtych czasów, które, głęboko uśpione wciąż czekają na odkrycia. Wciąż nie mamy technik, które by pozwalały badać takie miejsca bez niszczenia ich, a tym samym bez zaprzepaszczania wielu danych. Nie mówiąc już o tym, że w tym akurat wypadku ochrona Przyrody jest ochroną człowieka. Bakterie mogą przeżyć dziesiątki tysięcy lat w uśpieniu, bez dostępu do światła ani wody. I odżyć po wiekach, jeśli, na przykład, jakiś żarłoczny deweloper zechce rozwalić kawałek moreny polodowcowej, żeby wyrównać teren pod kolejny koszmarny apartamentowiec. A to zawsze loteria. A nuż uwolnimy bakterię czy wirusa nieznanego w czasach historycznych, który żył przed tysiącleciami i zafundujemy ludzkości coś gorszego od jakichkolwiek znanych epidemii?

Pan David najpierw analizuje więc mapy lidarowe, czyli mapy ukształtowania powierzchni wykonane metodą laserowego skanowania z powietrza i gdy widzi na nich jakąś anomalię, udaje się w teren i określa, czym ta anomalia jest.

I tak szliśmy z nim, rozpoznając kolejne nietypowości w ukształtowaniu powierzchni: a to ukrytą w lesie wieżycę skalną, efekt działania mrozów i wiatrów epoki lodowcowej, a to wielką hałdę kamieni, które w dawnych czasach dzieci gospodarzy wybierały z pola, aby oczyścić je i przygotować pod uprawę.

Co było szczególnie ważne dla mnie tamtego dnia? Pan David mówił bardzo dużo i bardzo szybko po czesku. A ja ze zdziwieniem stwierdziłem, że rozumiem cały wykład, choć uczę się tego języka ledwie od roku. I jest to język gorszy do nauczenia się dla użytkownika języka polskiego, niż na przykład japoński czy duński. W przypadku tamtych języków Polak musi po prostu zapamiętać jakie słowo co oznacza, nauczyć się wymowy, zasad pisowni, gramatyki i to tyle. W przypadku języka czeskiego, trzeba się najpierw oduczyć polskiego.

A to dlatego, że język czeski jest jakby złośliwie skonstruowany tak, żeby „oszukiwać” Polaka. I tak: „rzeczywisty” – to po czesku: „skutečný”, „skuteczny” – to „účinný”, „uczynny” – to „nápomocný” a „pomocny” – to „napomocný” lub „pomocný” w zależności od kontekstu, czy chodzi nam o „pomocny” w sensie człowieka, czy w sensie przydatności narzędzia na przykład.

I nie piszę tego, by chwalić się swoimi zdolnościami, bo to nie o zdolności absolutnie tu chodzi. Chodzi tylko i wyłącznie o chęci. To przesłanie dla Ciebie, Przyjacielu: nie bój się uczyć języków, choćby najdziwniejszych, takich, o których wszyscy ci powiedzą, że nie ma sensu się tego uczyć albo że jest to za trudne. Jeśli pokochasz na przykład Japonię, jej kulturę i życie codzienne, Japończyków i ich zwyczaje – języka nauczysz się błyskawicznie. Jestem tego pewien.

A odkrywanie Przyrody zawsze idzie w parze z odkrywaniem samego siebie.

Śmieci na szczycie

W poniedziałek towarzyszyłem pani Andrei, botaniczce z oddziału ochrony Przyrody KRNAP na kolejnym „pilnowaniu” polskich turystów na Sněžce. Przyszedłem nieco wcześniej, niż byłem umówiony. Przyszedł i Michal. Był tam też pewien pan, który od kilku dni pracował na szczycie nad zainstalowaniem specjalnych ławeczek dla turystów – chodzi o to, żeby tych, którym koniecznie będzie się chciało usiąść nie kusiła trawa na zboczu. I tak przez chwilę we trójkę rozmawialiśmy, temat zeszedł na polskich turystów.

Oj, nasłuchałem się wtedy. Że gdzie Polak, tam burdel – czego ilustracją były zwały śmieci, zalegające szczyt. Że Polacy straszliwie chleją, przy czym już jedno piwo sprawia, że są agresywni. Że są roszczeniowi, nie szanują żadnych praw. I tak dalej, i tak dalej.

Nie wiem, czy fakt, że tak otwarcie to przy mnie mówili świadczy, że nie są obgadującymi za plecami obłudnikami, czy o tym, że uznali mnie już za „swojego”. Czy też jedno i drugie.

A ja nie mogłem powiedzieć nic poza tym, że mają absolutną rację, mało tego, nie wiedzą jeszcze wielu, wielu złych rzeczy o Polsce, które by wiedzieli, gdyby w niej mieszkali. Na przykład, że jest u nas powszechnie szanowany, fetowany przez władze arcybiskup, który mówi, że ochrona Przyrody to „ekologizm”, „dzieło kultury śmierci” i że to grzech, sprzeciwienie się bogu, który nakazał ludziom czynić sobie Ziemię poddaną. Albo że są u nas takie przygłupy jak wspomniany Grzesiek, dla którego Śnieżka to kupa kamieni. Albo – i ta informacja obu ich bardzo zszokowała – że w polskiej szkole do niedawna były dwie godziny historii tygodniowo, a teraz będzie trzy czy cztery, bo dochodzi jeszcze tzw. HiT. Plus dwie godziny religii. Zszokowało ich to dlatego, że w Czechach o wiele większy nacisk kładzie się właśnie na przedmioty przyrodnicze, nauki ścisłe i nauczanie konkretnych, praktycznych umiejętności.

Przyszła pani Andrea. I we dwójkę wzięliśmy się do pracy. Czyli do zbierania śmieci po całej Sněžce.

Zapyta ktoś: czemu w takim razie nie zainstalować na szczycie kosza na śmieci? Odpowiedź jest bardzo prosta: już to przerabiano w przeszłości. Skutek był taki, że taki kosz był wypełniony po brzegi już po godzinie, co więcej, śmieci aż przelewały się z niego, a po szczycie i okolicach i tak pełno było plastikowych butelek, puszek po piwie, papierów i tym podobne. Brak kosza sprawia, że przynajmniej część turystów decyduje się postąpić tak, jak powinni postępować zawsze: zabrać swoje ludzkie śmieci do ludzkiego świata.

Tego dnia zebraliśmy wielki wór. Gdybym nie miał kalendarza i kompletnie zapomniał, jaki to dzień, po samej ilości śmieci mógłbym z całą pewnością stwierdzić, że jest poniedziałek, a Sněžka ma za sobą kolejny, trudny weekend z udziałem polskich turystów. Żeby zebrać niektóre z puszek po piwie, opakowań po chipsach, batonikach czy diabli wiedzą po czym jeszcze, musiałem schodzić nad krawędź skał nad przepaścią Obřího dolu.

Pomyślałem przy okazji, że Karkonosze mają o dużo szczęścia, że nie wyglądają jak Tatry i nawet w tak niebezpiecznych miejscach da się usunąć śmieci po turystach bez sprzętu do wspinaczki. Przeraża mnie to, co musi się dziać na takim na przykład Giewoncie, gdzie każda szczelina skalna musi skrywać tony śmieci.

Przy okazji pani Andrea powiedziała mi, że jej szef, pan Jan, z którym spędziłem pierwszy dzień mojej praktyki bardzo mnie chwali i że mam się cieszyć, bo pan Jan jest bardzo zasadniczy, bardzo dużo wymaga od siebie i oczekuje, że i inni też będą tyle od siebie wymagali – a tym samym, że bardzo trudno zrobić na nim dobre wrażenie.

Następnego dnia miałem udać się z panią inżynier Karoliną na niewielkie tournée po całych wschodnich Karkonoszach. Pani Karolina zajmuje się projektem zapewnienia właściwych warunków rozwoju populacji cietrzewia Lyrurus tetrix. Przy okazji dowiedziałem się o kolejnej, czeskiej pułapce językowej: cietrzew to po czesku tetřívek, natomiast czeskie słowo tetřev oznacza głuszca.

W pewnym momencie pani Karolina sięgnęła do plecaka.

— Pan Jan kazał ci przekazać to – powiedziała, podając mi wielki, czeski atlas porostów Karkonoszy.

Pierwszego dnia, gdy szef oddziału ochrony przyrody zapytał mnie, czym chcę się zająć jako biolog odpowiedziałem mu, że mało jest specjalistów od porostów i dlatego chcę się nauczyć rozpoznawać jak najwięcej z nich, a że jest ich ledwie coś około tysiąca dwustu gatunków, jest to – oczywiście po wielu latach pilnej nauki i korzystania na bieżąco ze swojej wiedzy – całkiem wykonalne.

Oczywiście nie tylko tym chcę się zajmować. „Wszechstronność to pestka” – mawiał Leonardo da Vinci. I uważam, że jeśli coś dławi możliwości współczesnej nauki, to właśnie nadmierna specjalizacja.

Kto wie, może właśnie ta ambicja zrobiła na panu Janie tak dobre wrażenie?

Spotkanie z wrogami

Pan Radek wyznaczył mi cały grafik tego, co i z kim mam robić, do wtorku włącznie. We wtorek po południu zadzwoniłem więc do niego z zapytaniem, jak wygląda plan na dalsze dni.

I tu nastał niewielki problem. Pan Radek zwyczajnie zapomniał mi uzupełnić grafik o ostatnie trzy dni, a niestety, właśnie był w Pradze i nie miał przy sobie swojego komputera, na którym miał całą rozpiskę: kto, gdzie, kiedy nad czym w parku pracuje.

— To zróbmy tak – powiedział. – Nie jestem na sto procent pewien, ale zapewne ktoś z nas ma jutro wyznaczoną Sněžke. Pójdź więc rano na szczyt i tam zaczekaj. Jeśli do południa nikt się od nas nie zjawi, wtedy do mnie zadzwoń. Jeśli się zjawi, to też zadzwoń.

Problem polegał na tym, że w środę wypadał 10 sierpnia. Dzień, w którym na Śnieżkę wjeżdża polski biskup legnicki wraz z całą bandą swojego najwyższego duchowieństwa, żeby odprawić mszę z okazji odpustu świętego Wawrzyńca, pod wezwaniem którego jest znajdująca się na szczycie Śnieżki kaplica.

W przeciwieństwie do Kościoła katolickiego, który swoich wrogów lekceważy, ja tego nie robię. Znam całą tę mafijną bandę i wiem, do czego są zdolni. Nie uśmiechało mi się zostać tam, na szczycie Sněžki samemu wobec tłumu katolickich fanatyków. W rodzaju pewnego pana doktoranta z Wrocławia, którego poznałem w czasie praktyki w polskim parku narodowym, który nosi na ręku kastetowy różaniec z medalików świętego Benedykta z egzorcyzmami jako ochronę od „złych duchów” i który przy jakiejś tam okazji powiedział o Czechach z niewysłowioną pogardą i wstrętem: „Bo to laicki kraj!”

Lecz gdy szedłem z samego rana na Sněžke nagle tuż nad moją głową przeleciał wielki kruk. I usiadł na drodze. Gdy się zbliżyłem, odleciał kilka metrów dalej i znów wylądował.

I tak prowadził mnie całą drogę na szczyt. Jakby sama Przyroda chciała mi dodać otuchy i odwagi. To ty jesteś tu u siebie, nie oni! Nie jesteś sam, to oni będą sami wobec Przyrody.

Mimo to nie było mi wesoło.

I nagle, przed dziesiątą odetchnąłem z ulgą. Na szczyt Sněžky przyszedł Michal. Gdy mnie zobaczył, zapytał, co mam dzisiaj wyznaczone w planie.

— Na razie nic, ale zaraz się dowiem – powiedziałem. Zadzwoniłem do pana Radka.

— I co, jest ktoś od nas? – zapytał.

— Tak, jest Michal.

— Wybornie! Więc moje polecenie na dzisiaj: trzymaj się jego!

Michal się ucieszył – ja jeszcze bardziej, bo towarzystwo jakby nie było, funkcjonariusza służby czeskiego parku wydatnie zmniejszało prawdopodobieństwo, że po spotkaniu z miłością chrześcijańską wyląduję w plastikowym worku na zwłoki.

A sam Michal dobrze znał już całą moją historię – mieliśmy pierwszego dnia mnóstwo czasu, żeby sobie nawzajem o sobie opowiedzieć – więc dobrze też rozumiał, że miałem prawo się bać.

— Nic się nie bój – powiedział. – Dzisiaj w związku z tą całą polską imprezą mam być na Sněžce tak długo, jak będzie trzeba, zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Przed samą tą ich mszą przyjedzie nas na szczyt jeszcze kilkoro, tak na wszelki wypadek.

Obeszliśmy całą górę, od szczytu aż po Obří sedlo i z powrotem. Gdy wróciliśmy na wierzchołek, była już jedenasta. Zobaczyłem, że grupa kleryków o śmiertelnie poważnych minach instaluje właśnie ołtarz polowy na tarasie widokowym obok polskiego obserwatorium meteorologicznego. Jednak nagle zerwał się gwałtowny wiatr. Na szczycie zebrało się już sporo ludzi, więc nie widziałem dokładnie, co się stało, ale zapewne wiatr zwalił im ten ołtarz, bo z paniką przenieśli go w lepiej osłonięte miejsce tuż przy budynku obserwatorium.

W pewnym momencie zobaczyłem ubranego w albę, niskiego, grubego zbira o nalanej twarzy opitego menela.

— To kanclerz kurii legnickiej, Józef Lisowski – wyjaśniłem Michalowi. – Rad by mnie spalić na stosie jak Jana Husa.

— Chodź za mną – powiedział mi na to Michal. W tym momencie przyjechały dwie strażniczki i dwóch strażników z Peca pod Sněžkou. Michal zawołał ich i… bezczelnie udał się w kierunku ołtarza, przy którym krzątało się już sporo duchownych: oprócz kanclerza, także kolega z mojego roku z seminarium, wstrętny donosiciel i wyjątkowo podła figura, a także proboszcz Karpacza, który niegdyś skorzystał z głupoty mojej młodości i wciągnął mnie do wewnątrzkościelnej, katolickiej sekty Ruchu Światło – Życie, z której tylko z największym trudem zdołałem się uwolnić.

A teraz, po tych wielu latach upokorzeń i niemalże pewnego ich zwycięstwa nade mną szedłem im naprzeciw, nie musząc się w ogóle bać – bo nie byłem sam, byłem z nowymi przyjaciółmi.

Michal minął całe to nobliwe towarzystwo – a ja za nim – i podszedł do dwóch polskich strażników parku, których tam wypatrzył. Zapytał ich, ilu ich i w jaki sposób zabezpiecza całą imprezę.

Polski strażnik gorliwie zameldował Michalovi, że cała polska straż parku jest postawiona na nogi, że mają rozstawione posterunki wszędzie od polskiego wyciągu i schroniska Strzecha Akademicka aż po samą Sněžke i że w ogóle nie musimy się o nic martwić, że ponieważ jest to polska impreza, to oni przypilnują porządku przez cały dzień.

— Więc nie mamy tu nic do roboty – powiedział Michal i dodał: – postoimy chwilę na wszelki wypadek, pogadamy, a potem zjeżdżamy stąd. Mamy dzisiaj w Pecu pod Sněžkou ważniejsze rzeczy do zrobienia.

I tak stanąłem ja, wróg Kościoła katolickiego, na oczach biskupa i jego przydupasów, całej tej paskudnej, obrzydliwej mafii – w kółeczku z piątką czeskich strażników parku tuż przed ołtarzem. Musieli mnie widzieć moi wrogowie, ale byli bezsilni. Musieli znosić moją bluźnierczą obecność, martwić się, żeby im porywisty wiatr znów nie zwalił ołtarza na ziemię, a ponadto wysiadło im nagłośnienie, bo prawie nic nie było słychać.

I, co znamiennie – na szczycie tylko niewielka grupka skupiła się wokół ołtarza, a mnóstwo ludzi wchodziło i schodziło ze szczytu w czysto turystycznym celu i z zupełną obojętnością mijali księży jęczących na cześć nieistniejącego potwora z krzyża.

Pamiętam czasy, gdy byłem w seminarium, gdy uczestniczyłem wówczas w takiej mszy – były wtedy całe tłumy wiernych. A dziś?

Uśmiechnąłem się, tak było mi wtedy dobrze i radośnie. Teraz wiem, czym jest smak zwycięstwa.

— Dobra, spadamy stąd – powiedział Michal do kolegów, a potem zwrócił się do mnie: – Jutro i w piątek mnie nie będzie, tak więc już się nie zobaczymy w czasie twojej praktyki. Ale zadzwonię do ciebie, pójdziemy na jakąś trasę w góry. Ja wezmę Golema, ty weź Bojara. Będzie wybornie. A więc – do szybkiego zobaczenia! Čau!

Zakończenie

Pan Radek polecił mi, żebym przedostatni dzień spędził, wędrując sobie po czeskich Karkonoszach gdzie tylko mam ochotę. Tego dnia znalazłem przy szlaku kamień, na którym zidentyfikowałem dwadzieścia gatunków porostów, z których nazwać byłem w stanie ledwie dziewięć. I pojąłem, jak wielkie bogactwo możliwości się przede mną otwiera.

Następnego, ostatniego dnia spotkaliśmy się, pan Radek i ja, na szczycie Śnieżki. Dokonaliśmy formalności – podpisania dokumentów dla uniwersytetu. Pan Radek musiał mi wystawić polską ocenę, przez co miał okazję bardzo się zdziwić polskim systemem oceniania. W Czechach bowiem to piątka oznacza „niedostateczny”, a jedynka – „celujący”.

— Dziwnie się czuję, wpisując ci „5” – powiedział, śmiejąc się.

Zapytałem go wtedy, czy gdy skończę studia, mam szansę na to, żeby pracować w Krkonošským národním parku?

— Jeśli tylko będzie miejsce, na pewno – odrzekł.

— Więc już nic mi nie brakuje do szczęścia – odpowiedziałem. – Nie wiem, jak dziękować. Nauczyłem się przez te dwa tygodnie więcej, niż przez dwa lata studiów.

— Nie musisz dziękować. Ale ucz się czeskiego, bo chociaż mówisz całkiem dobrze, jak na kogoś z Polski, to ciągle wiele ci brakuje.

— Z pewnością tak zrobię. Zwłaszcza, że poznałem tu wielu nowych przyjaciół, a nie ma lepszej nauki języka, jak w użyciu.

Doszliśmy do przełęczy pod Sněžkou.

— Tak więc nastał koniec twojej praktyki – powiedział pan Radek. – Tu się rozstaniemy. Odwiedzaj nas jak najczęściej!

Wróciłem stromą ścieżką przez Kocioł Łomniczki do Karpacza,  skąd wyjechałem do domu. Czułem od pierwszych minut, że bardzo będę tęsknił za tym czasem i tymi ludźmi, których tam poznałem.

Byłem w Polsce ledwie od kilku godzin, wyszedłem z Bojarem na przechadzkę. I usłyszałem nagle za sobą wrzask pijanego Polaka:

— O kurwa, to ten pedał! Zabiję cię! Zajebię, skurwysynu! Dopadnę cię, przysięgam!

Całe szczęście, nie jest łatwo kogokolwiek zabić, gdy jest się tak pijanym, że nie może się nawet wstać. Tym niemniej pomyślałem, że bardziej polskiego powitania nie mogłem usłyszeć. I tym bardziej zatęskniłem za Czechami.

Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl

Social Share Buttons and Icons powered by Ultimatelysocial