HISTORIA I TERAŹNIEJSZOŚĆ, CZYLI ZAGŁADA POLSKIEJ EDUKACJI

Nie mamy wiary, lecz złudy,
Za dzieje nasze – zbiór klechd.
Dlatego trwać będą trudy,
Nasz własny płacz i z nas śmiech!

Jacek Kaczmarski, Requiem rozbiorowe

Czy historia jest nauką? Nauką, w sensie szczerego poszukiwania prawdy nawet za cenę tego, że okaże się ona niewygodna, wstrętna, poniżająca lub niebezpieczna, groźna, śmiercionośna?

Problem historii polega na tym, że może być nauką, ale nie musi. Gdy matematyka, fizyka, biologia i chemia nie mają wyboru, bo przedmiot ich badań leży na widoku, obnażony przed oczami wszystkich, którzy zechcą patrzeć – przedmiot badań historii leży pogrzebany pod piaskami upływającego czasu. Tym samym wielka jest pokusa, żeby tej hałdy przeszłości użyć jako zasłony i cienia, którymi operuje iluzjonista, żeby przekonać publiczność, że jego sztuczki są magią.

Bitwa, której mogło nie być

W szkole uczono nas, że w roku 972, ba, w dokładnie znanym dniu: 24 czerwca, mało tego! W dokładnie znanym miejscu, w Cedyni – miała miejsce wielka bitwa i pierwsze wielkie, historyczne zwycięstwo oręża polskiego…

Tymczasem jakie są fakty? Faktem jest tylko i wyłącznie to, że niejaki kronikarz Thietmar oraz niejaki Bruno z Kwerfurtu napisali, że była taka bitwa, poświęcili jej łącznie po dwa zdania, określili, że miała miejsce w okolicach czegoś, co nazywało się „Cidini”, a wśród historyków zdążyło powstać już dobre kilka opcji tego, co ta nazwa mogła oznaczać. Podkreślam: faktem jest jedynie to, że dwóch duchownych, czyli ludzi raczej nawykłych do naginania faktów do swoich bajęd, a nie na odwrót – napisało o takiej bitwie. To jest fakt, a nie to, że ta bitwa się odbyła. Tego nie wiemy.

Równie dobrze obaj kronikarze mogli wszystko zmyślić. W tamtych czasach, gdy piśmiennych było mało, nikt nie mógł przeczytać na Facebook’u ich relacji i dopisać w komentarzach: „Bzdura! Byłem w Cedynii 24 czerwca, nic takiego nie miało miejsca!!”

Gdyby jeszcze znane było miejsce bitwy, gdyby archeologowie odkopali na tym miejscu mnóstwo zgubionego oręża z epoki i poharatane czerepy wojowników – można by drogą logiki dedukować, że oba zapisy nie są zmyślone i rzeczywiście takowe zbrojne starcie miało miejsce.

Problem w tym, że takiego potwierdzenia nie mamy.

A weźmy na warsztat jakieś współczesne wydarzenie, ot, na przykład katastrofę w Czarnobylu. Blisko połowa żyjącej obecnie ludzkości w tamtych czasach żyła i była w wieku wystarczającym, żeby mogła coś niecoś przynajmniej zapamiętać. Wydarzenie to miało miejsce w czasach, gdy oprócz pióra kronikarzy mieliśmy już możliwość fotografowania i kręcenia filmów. Miało miejsce w czasach biurokracji, dzięki której żadne wydarzenie nie odbędzie się bez stosu papierów, zapisanych na jego temat.

Tymczasem nie wiadomo i nigdy się nie dowiemy, na przykład, kto tak naprawdę jako pierwszy zmierzył profesjonalnym licznikiem poziom promieniowania i ile ono dokładnie wynosiło. Przynajmniej kilku świadków w wywiadach stanowczo przedstawiło zupełnie różne wersje, a i w dostępnych dokumentach nie ma co do tego zgodności.

Jeśli więc o wydarzeniu, które miało miejsce w czasach tak bliskich nic pewnego nie wiemy, to jak możemy coś wiedzieć – wiedzieć, czyli robić to, co ma robić nauka! – co się działo tysiąc lat temu?

Oba te przykłady podałem, żeby zilustrować to, jak problematyczną dziedziną jest historia i jak łatwo jest w niej pod płaszczykiem nauki uprawiać zwyczajne bajkopisarstwo.

Kłopoty z pośrednikami

Żeby nie było, że teraz ośmielam się podważać naukowość historii „bo się nie znam”, przytoczę, co na ten temat napisał polski historyk, prof. Jerzy Wiktor Maternicki w artykule Niektóre problemy teorii i metodologii historii (w: „Studia Źródłoznawcze” T. 15 (1970) Warszawa – Poznań 1971 str. 151 – 166.):

Czy rzeczywiście poznanie historyczne nie ma cech swoistych? Czyż taką cechą nie jest to, że historyk nie może dokonywać eksperymentów naturalnych, tak np. jak fizyk czy nawet socjolog? Zgodzić się trzeba z tym, że historyk nie jest całkowicie pozbawiony możliwości obserwacji bezpośrednich. (…) Także w poznaniu rzeczywistości aktualnej posługujemy się często obserwacją pośrednią. Pośredniość nie jest więc osobliwością poznania historycznego. (…) Nie można jednak lekceważyć proporcji. Poznanie historyczne jest bardziej pośrednie, niż każde inne. Wynikają z tego dla historii poważne trudności, których lekceważyć żadną miarą nie można. (…) Wszelkie np. analogie między pośredniością poznania fizyka a pośredniością poznania historyka mylą. Przyrządy, jakimi posługuje się fizyk, są czymś innym niż źródła, z jakich korzysta historyk. Przyrządy owe uzupełniają zmysły fizyka (…) Nie można tego powiedzieć o źródłach historycznych, które istnieją niezależnie od podmiotu, natomiast blisko są związane z poznawanym przedmiotem. Przyrządy tworzy sam fizyk, funkcjonują one tak, jak zostały „zaprogramowane”. Historyk źródeł nie tworzy, a więc i ich nie „programuje”.

Przekładając powyższe na prostszy język, nie można w historii upatrywać nauki tego samego rodzaju, co fizyka, chemia czy biologia. Historyk nie ma tu i teraz do dyspozycji badanej rzeczywistości, jest zdany na pośredników: kronikarzy, zdjęcia, filmy, materiały archiwalne. Pośredników, którzy mogą kłamać, mylić się, zwodzić albo ze złej woli, bądź ponieważ są produktem dawnej propagandy, albo dlatego, że ich zapiski są fragmentaryczne i to, co się zachowało ze źródeł może dawać fałszywy obraz, bo po drodze zaginęło coś ważnego. Gdyby zachował się np. dokument zawierający rozkaz ludobójstwa podpisany przez Hitlera, pan Korwin – Mikke nie mógłby już dłużej utrzymywać, że nie ma dowodów na to, że niemiecki dyktator o czymś takim wiedział.

Tym samym wiedza historyczna jest dużo mniej pewna od wiedzy zdobytej przez fizyka, biologa czy chemika. Zawsze zawiera gdybanie i upatrywanie logiki tam, gdzie jej nie ma.

Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. W przykładzie katastrofy w Czarnobylu ciekawe jest to, że, paradoksalnie, jedynym dziś pewnikiem na jej temat jest to, co się stało… w samym reaktorze! A przecież na to nie ma żadnych świadków, bo nawet, gdyby byli, to by wyparowali w momencie eksplozji.

Dzieje się tak dlatego, że sam reaktor podlegał tylko i wyłącznie nieubłaganym prawom fizyki, które są takie same dzisiaj, jak w 1986 roku. To, co wiemy o dziejach dinozaurów sprzed milionów lat jest o wiele pewniejsze, niż to, co wiemy o historii ludzkości sprzed ledwie wieku dlatego, że dzieje tamte podlegały – wciąż nieubłaganym prawom Przyrody i żaden dinozaur nie mógł na przykład wpłynąć na to, żeby jego szkielet zachował się w innej warstwie geologicznej niż ta, która pochodziła z jego epoki.

Człowiek dzięki swojej cywilizacji może manipulować obrazem epoki, jaki pozostawia przyszłym pokoleniom. Może go fałszować i najczęściej tak robi, bo ma w tym interes. Co więcej, ludzka cywilizacja, chociaż nadal prawa Przyrody mają na nią wpływ, to nie jest to już wpływ absolutny. A ludzka cywilizacja sama w sobie oprócz tego nie podlega żadnym stałym prawom, potrafi zaprzeczać logice i odtwarzanie dawnych dziejów na podstawie logiki jest bardzo grząską strategią. Politycy, królowie i generałowie rzadko kierują się logiką, a tym samym dzieje ludzkości są tak naprawdę zawsze nieprzewidywalne, a tym samym – niepoznawalne wstecz.

Nawet ludzka pamięć jest zawodna. Badania neurologiczne coraz silniej podważają w ogóle zdolność człowieka do prawidłowego zapamiętania wydarzeń tak, że dzisiaj na poważnie rozważa się, czy zeznania świadków mogą w ogóle być dowodem w sądzie.

Do czego to prowadzi?

Dobra. No to teraz, zastanówmy się nad jedną rzeczą.

Kiedy powiedziałem przyjacielowi z Czech, że w Polsce są dwie godziny historii tygodniowo w szkole, a od tego roku szkolnego dojdzie jeszcze nowy przedmiot, który tak naprawdę też jest historią i łącznie będzie trzy do czterech godzin historii – ten złapał się za głowę. Nie mógł pojąć, czemu służyć ma trzy czy cztery lekcje pieprzenia o czymś, o czym nic pewnego nie wiadomo? Zwłaszcza, jeśli oprócz tego będą dwie godziny obowiązkowej religii bądź etyki, czyli znów: kolejnych, nikomu niepotrzebnych bzdur?

Czy nie lepiej byłoby, gdyby te godziny przeznaczyć na naukę o Przyrodzie, dzięki której nauczyciel mógłby wytłumaczyć uczniom, dlaczego to, co wiemy o Ewolucji jest pewniejsze od tego, co wiemy o bitwie pod Grunwaldem? Czy nie lepiej byłoby nauczyć dzieci eksperymentowania, obserwacji i samodzielnego zdobywania pewnej wiedzy o rzeczywistości? Czy nie lepiej byłoby wreszcie nauczyć czegoś praktycznego: rozliczania się z Urzędem Skarbowym, co trzeba zrobić, żeby założyć swoją działalność albo jak ugotować obiad czy zmniejszyć ilość produkowanych przez siebie odpadów?

Program szkoły publicznej to tak naprawdę strata czasu uczniów. Więcej nauczyliby się oni o historii, gdyby zamiast siedzieć na lekcjach i wkuwać chore urojenia zdewociałego, starego pierdziela, pograli sobie w domu w Assassin’s Creed. Co ciekawe, pełna fantazji wizja przedstawiona przez twórców tej serii gier jest równie prawdopodobna, co wersja z podręcznika pana Roszkowskiego: też mamy spiskową teorię dziejów, też złe siły, stojące za porządkiem świata, a jedyna różnica polega na tym, że złych templariuszy zastąpiła ideologia gender, geje i in vitro.

Co zamożniejsi obywatele mogą sobie pozwolić na to, żeby posłać dzieci do szkół prywatnych, gdzie mogą wybrać taką, która reprezentować będzie mniej zdewociałe podejście. Ale co z resztą ludzi?

Tyle się jęczy, że młodzież głupieje, bo siedzi wpatrzona w ekrany smartfonów. Ja bym jednak upatrywał w tym nadziei, że dzięki właśnie tym ekranom nie uda się starym, zdziadziałym idiotom przerobić ani jednego umysłu, przeciwnie, grubymi nićmi szyta, nieudolnie przeprowadzana indoktrynacja tylko obrzydzi młodym ludziom religię, dewocję i prawicowy fanatyzm.

Widzę nadzieję w tym, że nikomu niepotrzebne zainteresowanie historią – czyli zbiorem bajęd – uwiędnie, a wzrośnie zainteresowanie prawdziwą nauką i jej możliwościami.

Dzisiejsza biologia odkrywa przed nami, że to, o czym jako ludzie dawno marzyliśmy, ubieraliśmy w bajki dla dzieci, a potem z nich wyrastaliśmy, zanurzając się w szarej, nudnej, dorosłej rzeczywistości – że te marzenia są prawdą!

Dzieci marzą o mówiących zwierzętach, a przecież one naprawdę mówią i są rozumne. Marzą o mówiących roślinach, a przecież one naprawdę się komunikują i przesyłają informacje. Dzieci marzą o magii jak z Harrego Pottera, a przecież wiele z tej magii naprawdę istnieje i funkcjonuje w Przyrodzie, czego dowodzą prawdziwe badania naukowe, badania oparte o wielokrotne eksperymenty i obserwacje, a nie o trzęsienie się nad bełkotem starych kronik, których autorzy z pewnością jako duchowni byli kłamcami.

Czy nie lepiej byłoby, gdyby szkoła otwierała dzieciom i młodym właśnie ten świat, świat Przyrody poznawanej naukowo, a który okazuje się o wiele bardziej cudowny i magiczny, niż kiedykolwiek jakiekolwiek baśnie i legendy potrafiły sobie wyobrazić?

Czy zamiast uczenia o obrzydliwej mitologii, którą sfrustrowane dziady stworzyły, żeby zaleczyć swoje narodowe kompleksy, nie lepiej byłoby ukazać rzeczywistość i nauczyć samodzielnie jej cudowność odkrywać?

Jakże aktualne są więc słowa i przestroga Jacka Kaczmarskiego, którą przytoczyłem na początku tego wpisu. Dopóki będziemy się trząść nad zbiorem klechd o żołnierzach wyklętych, bitwie pod Cedynią i Płowcami, dopóty trwać będą trudy szarej, bo niepoznanej rzeczywistości i trwać będą salwy śmiechu, które słusznie rozlegają się na widok tego, co się w Polsce dzieje.

Bo choć teraźniejszość wynika z historii, to najlepiej się ją przeżywa, gdy się historię zostawi za sobą, a na poważnie weźmie za teraźniejszy burdel.

Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl

 

Social Share Buttons and Icons powered by Ultimatelysocial