CZY WIERZĄCY SĄ SFRUSTROWANI?

„Polska to jest bardzo ciekawa kraj” – mawiał Zulu-Gula. Wśród wielu ciekawostek, które przyozdabiają ten kraj niczym bombki choinkę znajdziemy i tę jedną, szczególną. Polska to kraj, w którym internetowy hejt został wyniesiony do rangi sztuki.

Lubię przeglądać w sieci najprzeróżniejsze fora, grupy czy inne miejsca, w których tenże internetowy hejt się leje. Odnoszę wręcz wrażenie, że istnieją ludzie, którzy uczynili z pisania złośliwych komentarzy swego rodzaju hobby, takie samo, jakim dla innych może być malowanie, pisanie wierszy, kolekcjonowanie modeli samolotów czy fotografia artystyczna.

Niektórzy doszli w tym zajęciu do znacznego profesjonalizmu. Można takich poznać po tym, że umieją w temacie, na którym się kompletnie nie znają – skonstruować wypowiedź złośliwą, ale pozbawioną prymitywnych czy wulgarnych wyrażeń, ba, noszącą pewne znamiona logicznej i konstruktywnej krytyki. Lub dobrze udającą takową.

Są pewne tematy, które szczególnie są atrakcyjne dla ludzi częściej lub rzadziej parających się złośliwością. Są tematy, które przyciągają tego typu ludzi jak rozlany sok osy.

Nie wiem, które miejsce zająłby w rankingu takich tematów temat religii (nieco przyćmiony w bieżącym roku przez temat szczepionek) ale z pewnością znalazłby się w ścisłej czołówce.

Przeglądając najprzeróżniejsze, internetowe wypowiedzi polskich wierzących doszedłem do wniosku, że ludzie ci są najwyraźniej czymś… sfrustrowani. Ból aż się z nich wylewa, a ich wypowiedzi wprost ociekają trudną nawet do bliższego określenia rozpaczą.

Trudne życie wierzącego

Życie człowieka wierzącego – i mówię to absolutnie bez żadnej ironii – potrafi być bardzo ciężkie. Są ciężary, jakie nakłada na takiego człowieka religia sama w sobie. A więc są to rozmaite wymagania, normy i nakazy tak moralne, jak obyczajowe, kulturowe czy rytualne. Są też ciężary wynikające ze współistnienia z ludźmi innego światopoglądu, wśród których może się znaleźć brak tolerancji, ostracyzm społeczny, wyśmiewanie czy mniejsze lub większe szykany.

Te wszystkie powyższe ciężary są jednak każdemu świadomie wierzącemu człowiekowi doskonale znane, akceptuje on je, ba, może widzieć w nich swojego rodzaju powód do dumy. Większość religii mniej lub bardziej skłania do przyjaznej bądź nieprzyjaznej konfrontacji z rzeczywistością: a to poprzez jawne okazywanie swojej wiary, dialog z ludźmi „spoza” czy wręcz nakaz apostolstwa i szerzenia danej religii. Wymaga to nieraz sporo odwagi, narażenia się na śmieszność, a nawet ataki.

Wszystkie te ciężary jednak religia nakłada na swoich wierzących jako swoistą inwestycję: w zamian za te wszystkie mniejsze lub większe niedogodności wiara oferuje – a przynajmniej powinna oferować – konkretne korzyści.

Dobrze skonstruowana religia powinna oferować:
1. Proste odpowiedzi na trudne, życiowe pytania, w tym także najtrudniejsze z nich, czyli pytanie o śmierć;
2. Pocieszenie i źródło psychicznej siły w starciu z cierpieniem;
3. Konkretny cel i sens życia wierzącego;
4. Poczucie, że nie jest się osamotnionym w obliczu życiowych wyzwań;
5. Konkretną drogę samorozwoju, dającą poczucie, że dzięki tej religii z dnia na dzień staję się lepszym człowiekiem;

Religia, która takie korzyści oferuje przyciąga do siebie ludzi, co więcej, jeżeli takie korzyści nie tylko obiecuje, ale realizuje – ci ludzie będą przy tej religii trwać i mogą być w tym nawet szczęśliwi.

Problem polega na tym, że większość religii takie korzyści jedynie obiecuje, a potem, gdy różnymi środkami przywiąże do siebie człowieka – w okrutny sposób te nadzieje i oczekiwania zawodzi.

Przeglądając internetowy hejt w wykonaniu ludzi wierzących widzimy wyraźnie, z jak wielkim zawodem spotkała się w nich nadzieja na każdą z wyżej wymienionych korzyści. A szczególnie wyrafinowany i szczególnie perfidny w tej sztuce jest katolicyzm. Potrafi on bowiem całkowicie zawieść nadzieje w nim pokładane w taki sposób, że wiernemu bardzo trudno będzie uświadomić sobie ten zawód.

Kościół, czyli polisa bez pokrycia

Przyjrzyjmy się więc tym pięciu korzyściom, jakie powinna oferować religia, żeby wyrównać niedogodności związane z jej wyznawaniem i sprawdźmy, jak katolicyzm spełnia – a raczej, jak NIE spełnia – tych oczekiwań.

1. Proste odpowiedzi na trudne pytania

Hipotetycznie i powierzchownie rzecz ujmując, Kościół katolicki takie odpowiedzi swoim wiernym jak najbardziej oferuje. Skąd się wzięło zło? Z grzechu. Skąd się wziął grzech? Przez działanie Szatana. Kto jest winny twoich słabych zarobków? Żydzi, geje i lewacy. Co cię czeka po śmierci? Piekło, niebo, czyściec. I tak dalej, i tak dalej…

Problem zaczyna się jednak natychmiast, gdy ktoś – a wcale nie potrzeba do tego być wielkim myślicielem! – zaczyna drążyć temat. Weźmy na przykład pierwsze z postawionych pytań: skąd się wzięło zło na świecie? i pociągnijmy temat dalej. Skoro wzięło się z grzechu, to dlaczego dobry bóg w żaden sposób nie zapobiega temu zjawisku? Wiara odpowie, że bóg „szanuje wolną wolę człowieka”. Że „z miłości do człowieka” daje mu absolutną wolność wyboru, także wyboru zła i cierpienia.

W tym momencie zaczyna się problem. Wyobraź sobie, Przyjacielu, taką sytuację: jesteś rodzicem, pojechałeś z dziećmi nad morze, nad wysokie klify. W pewnym momencie widzisz, że jedno z twoich dzieci niebezpiecznie zbliżyło się do krawędzi przepaści. Wołasz, żeby się cofnęło, ale ono cię nie słucha. Co robisz?

Każdy dobry rodzic w tej sytuacji podbiegnie do dziecka i odciągnie je od brzegu przepaści. Innymi słowy: użyje swojej siły, a więc można by rzec: formy przemocy, żeby powstrzymać dziecko od zrobienia sobie krzywdy.

Podobnie, a nawet bardziej stanowczo zareaguje dobry rodzic gdy działania jego dziecka mogą skutkować nie tylko jego krzywdą, ale też i innych ludzi.

Skoro zwykły rodzic potrafi coś takiego zrobić i jest to naturalne, wpojone nam bardziej przez instynkt niż przez rozsądek, to zapytajmy się: czemu ten podobno dobry i jednocześnie wszechmogący bóg jest takim impotentem, że spokojnie przygląda się, jak jego dzieci same skaczą w przepaść i jeszcze innych do niej wciągają? Tłumaczenie tego „szacunkiem dla wolnej woli człowieka” brzmi w tym kontekście jak ponury żart.

A więc dobry bóg, widząc esesmana wsypującego cyklon B do komory gazowej wypełnionej dziećmi powie: „no nie, no owszem, to straszne, ale nic nie mogę zrobić, no bo ja kocham także tego esesmana i tak bardzo szanuję jego wolną wolę mordowania dzieci, że no niestety, ale muszę na to pozwolić!”

Nie muszę chyba także dodawać, że tłumaczenie zła na świecie „wolną wolą człowieka” nijak się ma do tego zła, które ma miejsce gdy np. katastrofa naturalna czy jakieś inne, zupełnie niezależne od ludzi procesy czy siły powodują śmierć i cierpienie nieraz setek tysięcy niewinnych.

2. Pocieszenie w cierpieniu

Wiara katolicka i tutaj zdaje się, na pierwszy rzut oka, działać. Historia zna wiele wypadków, gdy prześladowani katolicy byli w stanie znieść wiele tortur i nie wyrzec się tego, w co wierzyli. Wielu ludzi wierzących w trudnych chwilach znajduje w modlitwie pocieszenie i siłę do przetrwania tego, co trudne i bolesne.

Tylko czy na pewno? I znów napotykamy tutaj dokładnie tę samą trudność, co powyżej. Wszystko działa do momentu, w którym ośmielimy się drążyć temat.

W tym wypadku temat najlepiej drąży czas. Jak długo można cierpieć, pocieszając się, że Jezus też cierpiał? Czy można trzy godzinki wiszenia na krzyżu porównać do lat w obozie koncentracyjnym czy miesięcy zmagania się z rakiem?

Jak długo można cierpieć tłumacząc sobie, że bóg z tego cierpienia wyprowadzi dobro, gdy żadnego dobra ani widu, ani słychu?

„Jeżeli Bóg istnieje, będzie mnie musiał błagać o wybaczenie” – napisał więzień Auschwitz na ścianie baraku. Pocieszenie oferowane przez katolicką wiarę działa tylko na bardzo krótką metę. Do pewnego momentu można sobie wmawiać, że po nocy nadejdzie świt, że po klęsce nastanie zwycięstwo, a po śmierci – zmartwychwstanie.

Ale tylko – właśnie – do pewnego momentu. I niemało ludzi do tego momentu doszło. Do momentu, w którym chwilowa „próba” ze strony boga zaczęła wyglądać raczej na okrutną kpinę, a obiecane szczęście nie nadeszło.

Nie są ci ludzie wyjątkiem, bo rzeczywistość potrafi być dla wielu z nas okrutna przez bardzo, bardzo długi czas, a losy mnóstwa ludzi zakończyły się nocą, w której nie zajaśniał nawet odcień nadchodzącego świtu.

Nie tylko czas trwania cierpienia może zniweczyć powierzchowną pozłotę religijnego pocieszenia. Niweczy je także, a może przede wszystkim bezwstydne wykorzystywanie ludzi cierpiących przez kapłanów katolickich, wykorzystywanie finansowe, psychiczne, a niejednokrotnie – także seksualne. Wykorzystywanie, któremu „dobry” bóg z uśmiechem na ustach i z ręką wzniesioną do błogosławieństwa się przygląda.

Niewiele jest religii, w których kapłan ma taką pozycję, jak w katolicyzmie. W Kościele tym kapłan jest wręcz niezbędnym warunkiem zbawienia dla wiernego, bo to on odpuszcza grzechy, to on sprawuje i udziela niezbędnych według tej religii sakramentów, to on wreszcie posiada władzę decydowania o tym, w co należy, a w co nie należy wierzyć.

Usunięcie kapłana czy podważenie jego pozycji jest w katolicyzmie ekstremalnie trudne, nie wiem, czy w ogóle możliwe. Katolicyzm bez księdza nie jest już katolicyzmem, będzie protestantyzmem w czystej postaci.

Oczywiście nie chodzi tu tylko o tego czy innego księdza, chodzi raczej o cały, instytucyjny aparat duchowieństwa katolickiego, tak mocno spojony z tą wiarą, że wyrwanie go z korzeniami równa się usunięciu praktycznie wszystkiego, czym katolicyzm w ogóle jest!

Katolicy są, czy chcą, czy nie, skazani na tę pełną deprawacji instytucję. Cierpienie, które ta instytucja im zapewnia nie jest niczym rekompensowane i stawia ich wiarę pod bardzo bolesnym i ciężkim znakiem zapytania.

3. Cel I Sens Życia

Celem i sensem życia katolika jest osiągnięcie zbawienia: wiecznej szczęśliwości z bogiem w niebie. Tak w skrócie ujmując.

Tylko że znów, ten cel i sens życia będzie zadowalający dla wierzącego tylko i wyłącznie do momentu, w którym nie podejmie on nad tymże sensem i celem jakiejś refleksji.

No bo co dokładnie jest obiecane wierzącym katolikom? Muzułmanin może się pochwalić siedemdziesięcioma dwiema dziewicami, wyznawca Odyna trwającą aż po Ragnarök ucztą w Valhalli, buddysta osiągnięciem Nirvany, rdzenny Amerykanin Krainą Wiecznych Łowów.

A co ma obiecane katolik? Właściwie… nic. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy go miłują” – pisze apostoł Paweł, dając tym samym przykład najbardziej wymijającej odpowiedzi w dziejach świata.

Gorzej, gdy ktoś przeczyta Nowy Testament odpowiednio wnikliwie i poszuka jakichkolwiek konkretów na temat tego, co czeka człowieka zbawionego w niebie. Nie dość, że znajdzie ich zadziwiająco niewiele, to na dobitkę okażą się one… trochę przerażające.

Na przykład Apokalipsa ukazuje nam zbawionych, których jedynym zajęciem jest stanie na baczność przez tronem boga i wieczne wychwalanie go. No cóż, takiego czegoś zaznawali i zaznają ludzie żyjący w najgorszych systemach totalitarnych, i może nawet są oni na swój sposób w tym szczęśliwi, ale z pewnością nie jest to szczęście, o którym ktokolwiek z nas by marzył.

Katolikom przyobiecane jest, że będą „żyć na wieki”, ale nigdy ich bóg się nie wypowiedział w sposób wiążący, jakie to wieczne życie właściwie będzie. Poza kilkoma poetyckimi sformułowaniami, które mówią tyle, co nic („Bóg otrze z ich oczu wszelką łzę”) wizja zbawienia jest właściwie żadna.

Owszem, sztuka i literatura ludowa oferuje całkiem bogate przedstawienie tego, czym jest zbawienie, ale jak tak dobrze się temu przyjrzeć, również i ta wizja wcale nie jest zachęcająca. Humorystycznie ujął to Jaroslav Hašek, autor „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, wkładając w usta kapelana polowego Otto Katza takie oto słowa:

[Piekło] jest to miejsce dla ubogich grzeszników; kotły z siarką, kotły Papina, kotły wysokiego ciśnienia, grzesznicy wysmażają się w nich na margarynę, rożny elektryczne, wielkie walce drogowe walcują przez miliony lat grzeszników, zgrzytanie zębów naśladują dentyści za pomocą specjalnych narzędzi, biadania i narzekania nagrywa się na płyty, które potem odsyła się na górę do nieba, ku rozweseleniu sprawiedliwych. Zaś w raju są czynne rozpylacze z wodą kolońską, a filharmonia niebieska tak długo gra Brahmsa, że na pewno dacie pierwszeństwo piekłu i czyśćcowi. Aniołki mają w zadeczkach śmigła samolotowe, żeby nie musiały się tak namachać skrzydełkami. Pijcie, panie kolego!

4. Poczucie, że nie jesteśmy sami

Wierzący może, w założeniu w każdej chwili, nawet w największym osamotnieniu zwrócić się do wszechobecnego boga i jeśli odpowiednio się w tę modlitwę zaangażuje, będzie mógł odczuć jego pocieszającą bliskość i obecność…

I tu powstaje pewien problem. Mianowicie owa obecność i bliskość jest odczuwalna tylko i wyłącznie mocą wyobraźni i modlitewnego zaangażowania tegoż wiernego. Jeżeli wierny, przytłoczony cierpieniem nie będzie miał wystarczająco psychicznej siły, żeby takie wyobrażenie sobie wytworzyć, to po prostu go nie odczuje, Tym samym owa bliskość boga, tak reklamowana przez wierzących może przyjść z pomocą tylko i wyłącznie w relatywnie niewielkim osamotnieniu i niewielkim cierpieniu. Zawsze jest granica – choć dla każdego na różnym poziomie zawieszona – za którą ta cała zabawa zwyczajnie już nie działa.

Oczywiście, katolicyzm posiada na taki wypadek zabezpieczenie, koncepcję tak zwanej „ciemnej nocy” mistycznej. Koncepcja ta w sposób kompletnie ogłupiający obraca kota ogonem mówiąc, że brak poczucia bliskości boga jest… dowodem tej bliskości!

Jest to koncepcja skuteczna, bo wielu mistyków chrześcijańskich potrafiło całymi latami trwać w swojej wierze bez odczucia najmniejszego pocieszenia ze strony tej wiary. Nie zmienia to faktu, że wszyscy ci ludzie spędzali całe lata w wielkim psychicznym cierpieniu, które nigdy, w żaden realny sposób nie zostało wynagrodzone.

I mi, gdy jeszcze byłem wierzący wydawało się, że odczuwam bliskość boga. Ale kiedy porzuciłem wiarę i tym samym miałem wreszcie odwagę zobaczyć, że jestem homoseksualistą, miałem odwagę się tym ucieszyć i moc tego w sobie wykorzystać, kiedy – zwyczajnie rzecz ujmując – po raz pierwszy w takim kontekście i z tą świadomością po prostu przytuliłem się do drugiego chłopaka – geja, to poczułem bliskość, przy której całą tę mistyczną obecność boga, Jezusa czy ducha świętego można spokojnie wyrzucić na śmietnik i przestać sobie nią zawracać głowę.

Doświadczenie, o którym już wielokrotnie pisałem, kiedy napotkany przypadkowo w lesie wilk spojrzał na mnie rozumnymi oczyma i tym samym uświadomił mi, że nawet gdyby zawiedli mnie wszyscy ludzie, to Przyroda pełna jest inteligentnych istot, z którymi można się zaprzyjaźniać, nawiązywać kontakt i bliskość, że cały las, ekosystem, cała Przyroda jest rzeczywistością niewyimaginowanej, realnej obecności i bliskości – to doświadczenie sprawiło, że oferta bliskości katolickiego boga naprawdę jest dla mnie kompletnie bezwartościowa.

5. Droga do bycia lepszym

Katolicyzm hipotetycznie stawia swoim wiernym wysokie wymagania moralne, ba, ścieli przed nimi jasną drogę duchowego i moralnego rozwoju. Mało tego, Kościół posiada w swoim arsenale szeroki wachlarz różnorodnych dróg, na których można realizować swój duchowy rozwój. A więc ludzie wolący trzeźwe myślenie i proste, oparte na Biblii życie mogą poszukać takiej drogi na przykład w Ruchu Światło – Życie. Ludzie, którym potrzebne jest więcej emocji, więcej uniesień i euforii mogą znaleźć coś dla siebie w charyzmacie Odnowy w Duchu Świętym. Wierni, których poziom umysłowy domaga się stosunkowo prostych rozwiązań, mogą sobie kupić miecz na allegro i zasilić szeregi Rycerzy Maryi albo „Sił Specjalnych Świętego Michała Archanioła”.

Wydawało by się więc, że przy tak bogatej ofercie samorozwoju, wierni Kościoła katolickiego naprawdę nie mają na co narzekać.

Jeżeli jednak zgodnie z prawdą przyjmiemy, że źródłem stabilnego i realnego dobrego samopoczucia jest rzeczywiste – podkreślam, rzeczywiste stawanie się lepszym człowiekiem dla samego siebie i innych, to katolicyzm leży tutaj na całej linii.

Problemem katolicyzmu jest umieszczone w samym jądrze jego doktryny przeświadczenie, że tylko ta religia i tylko to wyznanie jest prawdziwe, a wszystkie inne wyznania i religie tkwią w mniejszym, lub większym błędzie. Co gorsza, każda z wewnątrzkościelnych dróg samorozwoju twierdzi o sobie, jeśli nie wprost to przynajmniej coś takiego sugeruje – że jest lepsza od innych. Tym samym wierny, realizujący jakąkolwiek katolicką drogę samorozwoju z pewnością wpadnie w sidła elitaryzmu.

Człowiek święcie przeświadczony o tym, że przynależy do jakiejś elity – zawsze, ale to zawsze będzie miał w pogardzie ludzi, którzy do jego elity nie należą. Różnie ta pogarda może się objawiać. Może być bardzo miła i łagodna, w postaci na przykład współczucia i modlenia się za „idących na zatracenie, nieszczęśliwych grzeszników”. A może też wyrosnąć do potwornych rozmiarów i przybrać formę albo defensywną – wtedy będziemy mieli syndrom oblężonej twierdzy – albo ofensywną – i wtedy zacznie się nawracanie przemocą na jedynie słuszną drogę.

Co więcej, w katolicyzmie, a także w całym chrześcijaństwie tak piękne rzeczy jak miłość, miłosierdzie, współczucie, dobroć, wzajemna pomoc czy przebaczenie są potwornie wynaturzone, bo wszystkie one są… nakazane! A i nie tylko nakazane, są obwarowane przerażającą i całkiem konkretną wizją wiekuistego cierpienia i potępienia w piekle. Tym samym chrześcijaństwo skutecznie i całkowicie eliminuje z miłości, miłosierdzia i przebaczenia to, co jest w nich najpiękniejsze, czyli dobrowolność!

Tym samym religia, stawiająca tak wysokie wymagania moralne, paradoksalnie tworzy z ludzi pełne nienawiści potwory, których największą radością jest upokorzyć, opluć, zwyzywać wszystkich, którzy ośmielają się mieć inne zdanie na temat życia, śmierci, boga czy religii niż oni.

Potwierdzają to najprzeróżniejsze i wielokrotnie podejmowane badania społeczne, wykazujące, że ludzie wierzący są zwyczajnie gorszymi dla innych, bardziej skłonnymi do oszustw, przestępstw a nawet i zbrodni. A na pewno dużo bardziej skłonnymi do internetowego hejtu.

Frustracja wiary

Wierni Kościoła katolickiego to naprawdę nieszczęśliwi ludzie. Nie dość, że muszą znosić ciężary, nakładane im przez religię jako taką, to muszą stawiać czoła najgorszemu problemowi, jakim jest kompletna nieopłacalność tej duchowej (a nierzadko i materialnej) inwestycji.

Miałem kiedyś znajomego, który zarabiał na życie w ten sposób, że skupował stare, używane auta, a następnie przy minimalnym nakładzie sił i środków, ale za to z wielkim sprytem przerabiał je tak, że wyglądały i działały jak dużo nowsze. Przynajmniej przez kilka dni używania po zakupie. Sprzedawał je następnie za dużo wyższą cenę, niż je nabył. Klient po kilku dniach przekonywał się, że – mówiąc brutalnie – zapłacił krocie za kompletny złom, ale niestety, było już wtedy dla niego za późno.

Kościół katolicki oferuje swoim wiernym religię, która swoje zadania spełnia tylko na bardzo krótką metę. Potrafi jednak wiernego usidlić, przywiązać do siebie i zamknąć w owczej zagrodzie nim zdąży się on przekonać o bezużyteczności towaru, który za wygórowaną cenę nabył.

Tym samym Kościół ten jest społecznością ludzi dogłębnie sfrustrowanych tym, w co muszą wierzyć, w absurd, który muszą uznawać za logiczne prawidło. Nie ma się więc co dziwić i nie można po wierzącym katoliku oczekiwać czegoś innego jak hejtu, będącego w istocie krzykiem rozpaczy dogłębnie skrzywdzonego człowieka.

Dlatego zupełnie nie obchodzi mnie społeczna reakcja na to, co piszę na tej stronie internetowej, i zupełnie zwisa mi to, jakim oburzeniem zawrzą wierzący na książkę pt. „Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium”, którą napisałem, a która ukaże się w sprzedaży już 22 września. I do której nabycia serdecznie Was zachęcam.

Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl

Social Share Buttons and Icons powered by Ultimatelysocial