Są pewne rzeczy, którym zaprzeczać nie wolno. Są stwierdzenia tak oczywiste, że zadawać o nie pytań nie wypada. Są dogmaty religijne tak niepodważalne, że wierzą w nie nawet niewierzący w cokolwiek innego.
Do takich stwierdzeń należy to, że oprócz materialnego świata istnieje jeszcze świat duchowy, niematerialny. Że człowiek składa się nie tylko z ciała, ale i z duszy.
Wierzą w to wszyscy, mali i duzi, starzy i młodzi, a kto by tej wierze zaprzeczył, jest natychmiast zakrzyczany, bo przecież – to „oczywisty fakt” że tak jest!
A jeśli kto by wątpił, to zaraz wysuwa się przeciw niemu mnóstwo argumentów, i to argumentów wcale nie błahych. Na przykład te, że wszystkie kultury wszystkich czasów uznawały istnienie duchowego świata niematerialnego; że pomimo usilnych badań nadal nie udało się umiejscowić w mózgu ośrodka odpowiedzialnego za świadomość, za każdego własne „ja”. Wreszcie, że niemożliwe jest wytłumaczenie tego wszystkiego, czym każdy z nas jest kupą białka, tłuszczów i węglowodanów.
Dziś zapraszam Cię, Przyjacielu, żebyś razem ze mną przyjrzał się tym argumentom. Zobaczymy, czy rzeczywiście są niepodważalne. I czy naprawdę istnienie niematerialnego świata duchowego jest nam w ogóle potrzebne do szczęścia.
Wszyscy wierzyli
Jednym z najczęściej wysuwanych argumentów, mających świadczyć o istnieniu ludzkiej duszy i niematerialnego świata duchowego jest to, że fakt ten uznają wszelkie, tak przecież różne od siebie kultury, religie i systemy filozoficzne z każdego zakątka świata i każdego momentu znanej historii.
Czy jednak to prawda? Rozejrzyjmy się. Nie trzeba szukać daleko, pogrzebmy nieomalże w naszym własnym podwórku, zajrzyjmy do… Starego Testamentu.
Czytamy na przykład w Księdze Rodzaju 3,19:
W pocie oblicza twego będziesz jadł chleb, aż wrócisz do ziemi, z której zostałeś wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz;
Zauważmy: Nie jest tu napisane, że „twoje ciało wróci do ziemi” albo „twoje ciało jest prochem” – nie! TY – wrócisz do ziemi. TY – jesteś prochem. Cały człowiek. Cały Ty.
Cała Tora pełna jest obietnic Boga dla Izraela – ale obietnic jak najbardziej doczesnego, ziemskiego szczęścia i powodzenia: zwycięstw nad wrogami, bogactwa i dobrych plonów. Nie ma ani słowa o życiu pozagrobowym, o ulatywaniu duszy do nieba, o wiecznej nagrodzie.
Dlaczego? Otóż właśnie dlatego, że wbrew dogmatowi, głoszonemu przez pierwszy z naszych argumentów, wiara w istnienie niematerialnego życia po życiu nie jest wcale powszechna. Starożytny judaizm nie uznawał istnienia niematerialnej duszy, a najlepszym tego dowodem jest to, że w języku hebrajskim w ogóle nie było słowa na określenie duszy czy ducha, mówiło się tylko: ruah, czyli: „wiatr”, „oddech”.
Weźmy na przykład wierzenia rdzennych Amerykanów. Wydawałoby się, że wierzyli oni w niematerialną stronę rzeczywistości. Ale to nieprawda. Gdy mówili o „duchach” mieli na myśli nie niematerialność, ale… niewidzialność. A to poważna różnica. Wszak powietrze jest jak najbardziej materialne. Fale radiowe, promieniowanie gamma czy UV także są rzeczywistościami materialnymi. Energia, na którą powołuje się mnóstwo niuejdżowskich oszołomów, także jest tylko i wyłącznie formą istnienia materii, o czym świadczy tak szeroko znany, ale w ogóle nie rozumiany wzór E=mc2, który mówi o niczym innym jak o tym, że „E”, czyli energia równa się… pomnożona przez kwadrat prędkości światła „m”, czyli masa, tak, ta masa wyrażona w kilogramach, gramach czy tonach.
Jeżeli uważnie przyjrzymy się wierzeniom i religiom z całego świata zobaczymy coś przeciwnego do twierdzenia, które ludzie powszechnie i bezrefleksyjnie powtarzają. Okaże się, że tylko niewielka część ludzkości kiedykolwiek wpadła na pomysł, żeby wierzyć w niematerialną egzystencję, w świat niezależny od świata materialnego, w życie po życiu.
Nawet życie pozagrobowe, rzeczywiście dość powszechnie wyznawane, zawsze było dogłębnie… materialne, do tego stopnia, że w bardzo wielu systemach religijnych wierzono, że zachowanie ciała po śmierci jest niezbędnym warunkiem, żeby to życie pozagrobowe trwało. Stąd występujące w wielu różnych kulturach zwyczaje balsamowania i mumifikacji zwłok.
Jeśli tak, to skąd się wzięła wiara w niematerialność? O dziwo, możemy jej powstanie dokładnie w historii zlokalizować!
Musi istnieć!
Chyba każdy ze starożytnych, greckich filozofów mniej lub bardziej zajmował się geometrią. Każdy też z nich coś niecoś dołożył do tego, co stanowi lwią część materiału dzisiejszej, szkolnej matematyki.
Ciężko powiedzieć, skąd w tym akurat zakątku świata i w tym czasie wzięła się ta obsesja na punkcie linii prostych, kwadratów, kół i trójkątów prostokątnych. Być może zdecydowała o tym geografia: mnóstwo wysp, wysepek i archipelagów rozsianych po całym Morzu Egejskim, gdzie podstawowym środkiem transportu był transport morski, a podstawową umiejętnością – nawigacja? A może swoje wniosło tu także zamiłowanie do wysublimowanej architektury, czyli kolejnej sztuki, w której znajomość geometrii jest niezbędna?
Jak by nie było, umysły wielu uczonych tamtych czasów zajmowały się mozolnym zgłębianiem tajników twierdzeń Pitagorasa, dowodów na te twierdzenia, obliczaniem pól powierzchni, przeciwprostokątnych i kreśleniem stycznych do okręgu…
Właśnie. Styczna do okręgu. Od niej to się wszystko zaczęło.
Legenda mówi, że ktoś – czy to złośliwy uczeń, czy jakiś adwersarz, odpowiednik dzisiejszego trolla czy hejtera – zwrócił samemu Platonowi uwagę, że gdy mówił o stycznej do okręgu – plótł bzdury.
„Mawiasz, Platonie, że styczna do okręgu ma jeden punkt wspólny z okręgiem. No, to zobaczmy!”
Po wykreśleniu rzeczonej konstrukcji geometrycznej na piasku wyszło coś mniej więcej takiego:
„Każdy widzi” dowodził dyskutant, „że styczna z okręgiem wspólny ma cały odcinek, a nie tylko punkt! Owszem, w geometrii filozofowie sobie wymyślili, że istnieje coś takiego, jak styczna mająca jeden, nieskończenie mały punkt wspólny, ale to bajdy! Widzimy czarno na białym, że taka styczna nie istnieje, nie da się jej narysować, a więc istnieje tylko i wyłącznie w głowach tych próżniaków, zajmujących się nieistniejącymi problemami. Innymi słowy, panie Platon, jest pan nierobem, który zajmuje się bezsensownymi bzdurami, żyje na koszt społeczeństwa i jeszcze ma czelność twierdzić, że jego bajdy są „filozofią”, czyli – umiłowaniem mądrości! Bujdy, panie Platon!”
Platon rzekomo bardzo sobie wziął do serca tę krytykę, Postanowił znaleźć wytłumaczenie tego problemu i – znalazł!
Tutaj, na ziemskim łez padole nie da się narysować idealnej stycznej do okręgu, która miałaby jeden punkt wspólny. A jednak każdy filozof wie, że prawdziwa styczna do okręgu jest właśnie taka! Dlaczego? Bo ten świat jest tylko niedoskonałym, nędznym odbiciem Prawdziwego Świata Idei, w którym każda styczna naprawdę ma jeden, jedyny i nieskończenie mały punkt wspólny z okręgiem, w którym świat jest zgodny ze swoim matematycznym opisem w 100%, a nie tylko w 99,9%, w którym każdy kwadrat ma naprawdę pole powierzchni a2, a nie „coś koło tego”.
Wymyślił Platon, że ten świat, żeby być tak idealnym, musi być naprawdę idealny, a nie tylko na pół gwizdka, więc nie może być materialny, bo co odpowiada za te wszystkie obrzydliwe, wstrętne nieścisłości w obliczeniach geometrycznych? Materia! Grubość ołówka, nierówności papieru, to, że się ośka cyrkla trochę poluzuje, że dłoń dzierżąca patyk zadrży i nierówną linię na piasku wykreśli…
Co więcej, Platon stwierdził, że to ten świat, świat idei jest prawdziwy, a ten który widzimy wokół nas jest ledwie nędzną podróbą, iluzją.
Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. I tak filozofowie obronili swój opłacany z majątków uczniów autorytet, wszak oni zajmują się Prawdziwym Światem, światem idei, a nie brudną, nędzną, materialną rzeczywistością, która śmierdzi, rozpada się i w której wszystko jest krzywe i niedokładne.
A na ich twierdzeniach popłynęli pierwsi chrześcijanie, którzy bodaj u swoich początków „ożenili” materialistyczną religię Żydów z filozofią grecką, tworząc arcydzieło potwornego wymysłu, czyli niematerialnego, pozawszechświatowego boga, który „stworzył” człowieka jako coś takiego pomiędzy: coś co ma brudne, śmierdzące, materialne ciało i świętą, nieskalaną, przenajświętszą i nieśmiertelną duszę.
Co jest złego w duchowości?
Ktoś mógłby zapytać: dlaczego atakujesz tak uświęcone przekonania? Jeśli nawet są błędne, co w nich złego? Co złego jest w wierzeniu, że człowiek jest „czymś więcej”, że istnieje niematerialna, niemająca nic wspólnego z elektronami, protonami i neutronami tego świata dusza, że istnieje świat duchowy, że istnieje niematerialny, duchowy bóg, nieskończenie przerastający ten nędzny wszechświacik z jego głupimi prawami…
Otóż to właśnie jest złe, że wierzenie w te bzdury odbiera nam, tak, bezwstydnie odbiera nam coś bardzo cennego, okrada nas jak bandyta z prawdziwego szczęścia, bo szczęścia dostępnego tu, teraz i na wyciągnięcie ręki, mamiąc nas tym, że istnieje jakieś „inne”. „lepsze”, że to jest „gorsze”, „niedoskonałe”.
Tym samym takie przekonania poniżają nas samych, każąc nam wierzyć w proste wyjaśnienia, które nam się podobają tylko dlatego, że nie potrzeba wkładać w nie umysłowego wysiłku, żeby je zrozumieć.
Ale świat nie jest prosty i to jest w nim najpiękniejsze.
Wystarczy zrozumieć skalę złożoności tego, czym jesteśmy w naszym wymiarze materialnym, żeby zrozumieć, że żadnej duszy nie ma.
Kilka słów wprowadzenia. W Przyrodzie powszechnym zjawiskiem jest tak zwana emergencja. Polega ona na tym, że każda rzecz złożona z prostszych elementów ma właściwości zupełnie niewynikające z właściwości swoich części składowych. Sól kuchenna składa się z trującego gazu bojowego i metalu, który po dodaniu do wody gwałtownie z nią reaguje, wydzielając duże ilości ciepła. DNA, wielki polimer kodujący strukturę wszystkich naszych białek składa się z węgla, tlenu, wodoru, fosforu i azotu. Tak, zaledwie pięć rodzajów klocków wystarczy, żeby stworzyć unikatową strukturę, zdolną opisać Ciebie, Przyjacielu – wraz ze wszystkim, co nazywasz w sobie duszą.
Im większa złożoność, tym bardziej zdumiewające właściwości tego, co z tej złożoności się wyłoni. Ważna uwaga: w Przyrodzie każda złożoność jest jednocześnie potwornie chaotyczna, ewidentnie niezaprojektowana – ale powstała przez przypadek.
Tak, nasz umysł, nasze uczucia, nadzieje i wiary są dziełem przypadku. Zadam Ci pytanie, Przyjacielu: czy to możliwe, żebyś rzuciwszy dziesięć kostek do gry wyrzucił same szóstki? Odpowiesz, że to niemożliwe. Ale gdybyś próbował odpowiednio dużą ilość razy, będzie pewne, że w końcu uda ci się wyrzucić dziesięć szóstek. Oczywiście, będziesz musiał próbować wiele tysięcy, a może i milionów razy, ale w końcu na pewno Ci się uda.
Twój mózg zawiera dziesięć miliardów neuronów, czyli komórek, małych miniorganizmów. Dziesięć miliardów! Każda z tych komórek ma swoje życie: odbiera bodźce, płynące ze środowiska, reaguje na nie – bo musi, jeśli chce przeżyć. Tym się żywi, z tego żyje. Ma dalekich kuzynów, którzy nie są częścią żadnego systemu, ale wolno pływają na przykład w każdym jeziorze. Ale neurony są częścią systemu – systemu, który jest systemem tylko dlatego, że zawiera dziesięć miliardów elementów, a nie tysiąc czy sto.
Przy dziesięciu miliardach prób na pewno wyrzucisz nie dziesięć, ale sto szóstek. Nie dziw się więc, Przyjacielu, i nie gdacz za tymi wstrętnymi kreaturami, teologami, że to „niemożliwe, żeby takie coś powstało samo z siebie!”, bo jak najbardziej mogło powstać samo z siebie i powstało.
Skoro pięć rodzajów klocków wystarczy, żeby przy odpowiednim ułożeniu zbudować DNA, to o ileż bardziej będzie złożone, wielowarstwowe i wielobarwne to, co powstanie z dziesięciu miliardów neuronów, z których każdy przecież będzie niepowtarzalny! A przecież twój układ nerwowy to nie tylko neurony, ale mnóstwo rodzajów innych komórek, które neuronom towarzyszą, takich jak astrocyty, komórki Schwanna czy oligodendrocyty. A przecież Ty cały, Twoje ciało, którym te wszystkie na fundamencie Platona zbudowane religie tak bezwstydnie gardzą, jest o wiele większą złożonością!
Czy to dziwne, że taka złożoność niepoliczalnej ilości współdziałających ze sobą mikroorganizmów stworzyła Twój i mój umysł, nasze nadzieje, marzenia, pragnienia i nasze przeżywanie miłości i szczęścia? Czyż stokroć dziwniejsze nie byłoby, gdyby taka złożoność właśnie nie zaowocowała czymś takim? I wreszcie: co jest poniżającego w tym, że tak wielka i wspaniała złożoność zradza Twój umysł?
Po co Ci, Przyjacielu dusza, której jedyną funkcją byłoby trwać na wieczność po to, żeby krwiożerczy, ohydny okrutnik Jezus Chrystus mógł się pastwić nad nią przez nieskończoność czasu za to, że nie spełniłeś któregoś z jego idiotycznych przykazań?
Tak, to jest złe w wierze w duszę, w świat duchowy, że jest poniżająca dla rzeczywistości, wynika z jej niezrozumienia i z niezdolności do zachwycenia się tym, co jest prawdziwe, dotykalne i mierzalne.
Dusza, którą łatwo zmyć
Istnieje pewien bardzo prosty eksperyment, którego może dokonać każdy z nas, a który nam jasno uzmysłowi, że dusza nie istnieje.
Zapytajmy najpierw wierzących w istnienie ludzkiej duszy o to, jak ta dusza się przejawia? Bo musi się jakoś przejawiać, inaczej przecież nikomu by do głowy nie przyszło wymyślać czegoś takiego.
Zazwyczaj otrzymamy odpowiedź typu: dusza przejawia się w naszej świadomości, naszym wewnętrznym „ja”, zdolności do „uczuć wyższych” (cokolwiek by to miało być), naszym charakterze i jego unikatowości, przeżyciach „duchowych”, „mistycznych” i tak dalej.
No to teraz niechże ten człowiek, wierzący w istnienie swojej duszy usiądzie i wypije wystarczająco dużo alkoholu, żeby się mocno upić. Co zaobserwujemy?
Człowiek pijany zachowuje się zupełnie inaczej, niż człowiek trzeźwy. Inny jest jego charakter – na przykład człowiek zwykle spokojny nagle okazuje się imprezowym szatanem; człowiek wesoły i optymista nagle wpada w rozpacz; człowiek gburowaty nagle zaczyna wszystkich kochać – i tak dalej. Przecież to znamy.
Człowiek pijany doświadcza zupełnie innych emocji, niż człowiek trzeźwy, inaczej je przeżywa. Albo zupełnie traci jakiekolwiek „uczucia wyższe”, albo przeciwnie, ma ich w irytującym nadmiarze.
I wreszcie, świadomość, to najświętsze sanktuarium wierzących w istnienie duszy, ulega przekształceniom, zachwianiu, a w miarę picia – nawet całkowitemu wyłączeniu.
Zadam więc pytanie. I jest to pytanie bardzo ważne, bo jeśli człowiek wierzący w istnienie duszy nie znajdzie na nie logicznej odpowiedzi, a mimo to dalej w istnienie swojej duszy będzie wierzył, będę miał prawo nazwać go głupcem.
Skoro tak banalnie prosty związek chemiczny, jak C2H5OH jest w stanie dokonać takiej rewolucji w funkcjonowaniu ludzkiej „duszy” to jakim sposobem? Przecież podobno ta „dusza” jest niematerialna, nieśmiertelna, nie ma nic wspólnego z fizycznością! A więc – jak? – pytam. Mawiają wierzący, że ta dusza jest nieśmiertelna – to ja pytam, jakim cudem może ona przetrwać śmierć, skoro kapki etanolu przetrwać nie potrafi?
Żartem dodam, że to chyba dlatego w średniowieczu, gdy alchemicy opanowali trudną sztukę destylacji alkoholu stwierdzili, że ten cudowny likwor musi być „piątą esencją”, a więc żywiołem, z którego są zbudowane niebiosa i cały świat duchowy właśnie. Stąd takie nazwy, jak: spirytus (od spiritus = „duch”) albo okowita (od aqua vitae = „woda życia”).
Ośrodek świadomości
Pamiętam jak pewnego dnia w seminarium mieliśmy wykład z prawa kanonicznego. Prowadził go ks. Bolesław O., wstrętny, złośliwy karakan, którego największą miłością życia był serial „Ranczo”, którego to serialu odcinki niemiłosiernie nam relacjonował co wykład. Tego jednak dnia nie zagadał o serialu, ale o jakimś artykule na temat mózgu, który zdarzyło mu się gdzieś przeczytać.
– He, he, he, he – zarechotał jak Gargamel na widok Smerfa w pułapce. – Nie mogą! He, he, he! Nie mogą do teraz znaleźć w mózgu ośrodka odpowiedzialnego za świadomość! He, he, he, he! Przekonali się skur…syny, że dusza nieśmiertelna istnieje! Tylko się boją przyznać, bo wtedy musieliby przyznać, że istnieje Bóg! He, he, he! A wtedy koniec z ich zasraną nauką! Z ich laboratoriami, eksperymentami, całą ich bezbożną genetyką i innymi bzdurami! He, he, he!!
Przytaczam tę żałosną historię tylko dlatego, że podobne „argumenty” nagminnie z ust religiantów się słyszy.
A tymczasem zastanówmy się: co to w ogóle jest świadomość? Na początek: co ona właściwie robi?
Na pewno nie kontroluje na przykład pracy żołądka. Nie mamy najmniejszego wpływu na to co się dzieje w niniejszym organie, tak samo jak nie mamy wpływu na pracę jelit, wątroby, trzustki… Nie mamy nawet żadnych informacji poza tą, kiedy z jakiegoś powodu coś nas tu czy gdzie indziej zaczyna boleć. Serce bije mając w głębokim poważaniu naszą świadomość. Nawet płuca ją olewają, bo choć możemy siłą woli wstrzymać na jakiś czas oddech, to w końcu organizm stwierdza, że świadomość musi się zamknąć, a płuca wznowić normalną pracę.
Właściwie jedyne, co nasza świadomość kontroluje, to pracę mięśni szkieletowych, a i to w bardzo, ale to bardzo ogólnym zakresie. Na przykład chcąc poruszyć ręką w określony sposób nie musimy się zastanawiać, które konkretnie z 32 mięśni kończyny górnej mają zadziałać i w z jaką siłą, nie mówiąc już o tym, że nasza świadomość nie ma żadnej kontroli nad pracą danego mięśnia w zakresie całego, bardzo, ale to bardzo skomplikowanego mechanizmu ruchu samego mięśnia, szlaku jonów wapnia, wykorzystania ATP podczas pracy główek miozynowych, skracania poszczególnych sarkomerów…
A nasze zmysły? Świadomość odbiera to, co organy naszych zmysłów – przynajmniej niektóre z nich – odbierają, ale nie mamy żadnego wpływu na to, jak to robią. Nie jest w mocy naszej świadomości na przykład nakazać soczewce oka skorygować wady wzroku, nie mamy żadnego wpływu na to, co słyszymy poza tym, że spróbujemy sobie zatkać uszy albo uciec od źródła tego czy innego dźwięku.
Tak więc, jeśli się dobrze zastanowić, to świadomość robi bardzo niewiele z tego, co w ogóle robimy my jako całość.
Mało tego, świadomość zdarza się nam wyłączyć, na przykład alkoholem, a pomimo jej braku możemy całkiem nieźle funkcjonować, na przykład dotrzeć do domu po grubo zakrapianej imprezie.
Czym więc w ogóle świadomość jest? jaka jest jej rola w funkcjonowaniu tej całości, która nazywa się „ja”?
Świadomość jest niczym innym, jak złożonym przetwarzaniem danych, które napływają ze środowiska do czegoś tak złożonego i skomplikowanego jak nasz organizm. Do pewnego etapu złożoności prostszym od nas organizmom wystarczy do przeżycia i rozmnożenia się kilka prostych, automatycznie działających algorytmów typu: wykrycie obecności szkodliwego związku chemicznego = zmiana kierunku ruchu rzęski bakteryjnej = cała wstecz; albo: podrażnienie fotoreceptora = ruch w kierunku światła – i tak dalej.
Jednak w Przyrodzie im jesteś większym, bardziej skomplikowanym i złożonym organizmem, tym większa ilość informacji o otoczeniu jest ci potrzebna. Im sam jesteś bardziej złożony, tym z większą złożonością świata wokół siebie masz do czynienia, a im większa jest złożoność, tym trudniej jest cokolwiek zero – jedynkowo ocenić. W końcu przestają wystarczyć nawet najbardziej skomplikowane mechanizmy hormonalne, bo stanąłeś wobec Przyrody – jej nieprzewidywalności, nieogarnialnego stopnia skomplikowania, gdzie totalny chaos przeciwstawnych sobie czynników miesza się niczym w wielkim, wielobarwnym wirze – a Ty musisz nadal żyć, funkcjonować, musisz przetrwać.
Do tego nie wystarczą algorytmy, program jak w komputerze, który ma po prostu przepisane: to i to = działaj tak, to a tamto = działaj inaczej.
Do tego potrzebna jest zdolność improwizacji. I temu właśnie służy świadomość.
Są w mózgu – i potrafimy je wskazać – ośrodki odpowiedzialne za mowę, za interpretację wrażeń wzrokowych, za te czy inne emocje. Świadomość jest niczym innym jak skutkiem złożoności tych wszystkich, współdziałających ze sobą ośrodków, emergentnym skutkiem i dlatego nie musi mieć konkretnego ośrodka. W konstrukcji cząsteczki NaCl nie ma konkretnego ośrodka odpowiedzialnego za to, że ta cząsteczka będzie solą kuchenną, a nie trującym gazem bojowym czy metalem wrzącym w zetknięciu z wodą. Miejscem, gdzie tworzy się nowa właściwość jest całość tej cząsteczki – i tak samo miejscem, gdzie tworzy się świadomość jest cała złożoność organizmu, który do przetrwania tej świadomości potrzebuje.
Niestety, wynikają z tego dwie, przerażające konsekwencje.
Detronizacja
I jedna, i druga konsekwencja nieistnienia nieśmiertelnej duszy jest równie nie do przyjęcia dla większości ludzi, ale przykro mi: rzeczywistość nikogo nie będzie pytać o zdanie.
Pierwszą konsekwencją jest totalna detronizacja człowieka. A to dlatego, że obok nas żyje mnóstwo organizmów na takim samym albo i wyższym stopniu skomplikowania ich samych oraz ich interakcji ze środowiskiem – a więc i one z pewnością posiadają świadomość nie gorszą od naszej. A skoro tak jest, to zastrzelenie wilka dla sportu jest takim samym morderstwem, jak zarżnięcie człowieka.
Wobec faktu nieistnienia duszy do szamba trzeba spłukać prehistoryczne pieprzenie o tym, jakoby człowiek był „koroną stworzenia”, jakimś niesamowitym wyjątkiem „na obraz boży stworzonym”, którego „bóg kocha” itd.
Drugą konsekwencją jest to, że skoro nasza świadomość jest skutkiem złożoności naszego organizmu, to oznacza, że bezpowrotnie i nieodwołanie przestanie ona istnieć w momencie, gdy ta złożoność naszego organizmu przestanie działać – czyli, najprościej mówiąc, gdy umrzemy.
Zastanów się jednak teraz, Przyjacielu, czy obie konsekwencje są takie straszne? Czy nie jest wręcz przeciwnie – to one właśnie są prawdziwą, „dobrą nowiną”?
Gdyby tylko ludzie byli czującymi, inteligentnymi i świadomymi siebie istotami, to w momencie, gdy ludzie Cię zawiodą – a prędzej czy później na pewno tak się stanie! – pozostaniesz sam, tragicznie sam. Tymczasem jednak oprócz ludzi jest mnóstwo innych czujących, inteligentnych, świadomych siebie i innych organizmów na tej ziemi, i jeżeli dość pilności wykażesz, Przyjacielu, w poszukiwaniu wspólnego języka z nimi – znajdziesz go, a wtedy nigdy nie będziesz sam, choćby zwrócili się przeciw Tobie wszyscy ludzie, których znasz.
Każdy organizm na tyle złożony, żeby posiadać stopień zorganizowania umysłu na Twoim poziomie – a takich organizmów, uwierz mi, jest bardzo, bardzo wiele! – będzie mógł być Twoim równorzędnym przyjacielem. Nigdy nie będziesz opuszczony i nigdy nie będziesz sam – w przeciwieństwie do tych, którzy wierzą w nieśmiertelną, ludzką duszę przez jakiegoś boga stworzoną.
A co do drugiej sprawy, czyli nieodwołanego, totalnego końca, jakim jest śmierć, to pomyśl, czy naprawdę życie wieczne jest Ci potrzebne do szczęścia?
Wielkie religie, filozofie i inne tym podobne tak lekką ręką szafują „życiem wiecznym”, „nieśmiertelnością”, „nieskończonym szczęściem w niebie” czy innymi bzdurami.
A tymczasem wyobraź sobie, Przyjacielu, na zimno i bez emocji – wyobraź sobie, że żyjesz już 500 lat. Urodziłeś się w czasach, kiedy pierwsi uczniowie Marcina Lutra tu i ówdzie zaczynali głosić kazania, gdy królem Polski od morza do morza wówczas jeszcze – był Zygmunt Stary. Jakimś cudem przeżyłeś dzieciństwo, zapewne po przebyciu wielu paskudnych chorób, pamiętasz doskonale dantejskie sceny z powstania Chmielnickiego, jakimś cudem udało Ci się przeżyć potop Szwedzki, wojny tureckie, rozbiory Polski z powstaniem kościuszkowskim i rzezią Pragi w międzyczasie. Pamiętasz Napoleona, widziałeś obdarte resztki jego wielkiej armii uciekające przez rosyjskimi mrozami, byłeś świadkiem wszystkich powstań XIX wieku, wojny francusko – pruskiej, I i II wojny światowej…
Gwarantuję Ci, Przyjacielu, że nawet gdybyś cały ten czas przeżył w jakiejś pancernej bańce szczęścia, że nie dotykałoby cię żadne najmniejsze nawet cierpienie, to ilość przeżytych wrażeń, poznanych miejsc, osób i wydarzeń przytłoczyłaby cię tak, że Ty sam nie zniósłbyś tego.
Każdy z nas ześwirowałby totalnie od trwającego marne 500 lat życia, a co dopiero od wieczności! Wieczna egzystencja zawsze, nieodwołanie musiałaby się skończyć nieskończoną udręką.
A przecież nie da się oddzielić istnienia od cierpienia, jedno jest nieoddzielnym elementem drugiego. Tak, każde, absolutnie każde życie wieczne byłoby piekłem – i nie pomógłby na to żaden bóg.
Jesteśmy istotami skończonymi, Ty i ja. Widzimy na odległość tylu a tylu metrów, ale nie dalej. Nasza pamięć ma ogromną pojemność, ale nie jest to pojemność nieskończona. Czujemy, słyszymy, widzimy wrażenia z takiego, a nie innego obszaru i nie możemy zbierać wrażeń z choćby całej Polski, nie mówiąc już o całej Ziemi czy Wszechświecie.
I właśnie dlatego, że jesteśmy umieszczeni w skończonym czasie i skończonej przestrzeni – także i nasze prawdziwe szczęście może być tylko i wyłącznie skończone. Ale wcale przez to nie będzie nieprawdziwe, przeciwnie! Takie i tylko takie szczęście może być realne, może być naprawdę nasze!
„Dobra nowina o zbawieniu wiecznym” którą mamią Cię religie jest tak naprawdę pogróżką nieskończonego cierpienia, a prawdziwą, dobrą nowiną, którą ja dzisiaj mogę Tobie ogłosić jest to, że kłamią.
Twoje szczęście jest tu i teraz i nikt, żaden bóg nie ma prawa zabraniać Ci z niego korzystać, korzystać w sposób wyuzdany i nieograniczony – to Twój czas i innego nie będzie. Nie ma prawa potwór Jezus nakazywać Ci kochać kogoś, kto Cię krzywdzi, i nie ma prawa zakazywać Ci kochać kogoś tylko dlatego, że ma tę samą płeć co Ty albo wasza miłość nie dostała licencji tej czy innej instytucji.
Nie ma prawa nikt Ci Twojego szczęścia odbierać – szczęścia przeżywanego przez wszelkie receptory, ośrodki korowe, drogi czuciowe Twojego ciała ze świadomością jako skutkiem jego złożoności na czele.
I tego szczęścia, bezwstydnie doczesnego – a przez to prawdziwego – Tobie życzę.
Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl
Jeśli mogę wyrazić swoje zdanie, to możesz przestać się pastwić nad „krwiożerczym, ohydnym okrutnikiem Jezusem Chrystusem”. Walczmy z religią, a nie z Jezusem, bo go nie było i nie ma. Na pewno byli różni guru i kaznodzieje na początku ery nowożytnej, więc ktoś mógł głosić podobną naukę. Ale były na świecie starsze narody, kultury i filozofie, choćby w Azji, i nauka Jezusa nie była zupełnie oryginalna. (Choć może w cesarstwie rzymskim – tak.) Zawsze słyszałam, że Żydowski historyk Józef Flawiusz pisze o Jezusie, więc to jest dowód historyczny, iż Jezus istniał. Przeczytałam tego Flawiusza. Po pierwsze wymienia on co najmniej kilku Jezusów, imię to nie było unikatowe. Po drugie wspomina o jakimś nawiedzonym Jezusie, który chodził i nawoływał ludzi, aż pewnego dnia wyszedł na mury szturmowanego właśnie miasta i zginął trafiony przez oblegające miasto wojsko. Nie Jezus Chrystus więc, jakkolwiek był zabity przez Rzymian, to się zgadza.
To Paweł był tym sprytnym liderem, wykształconym, inteligentnym, i to on był założycielem religii chrześciająńskiej. NT mówi, że Jezusa nigdy nie spotkał, za to wymyślił sobie że miał objawienie od Boga, no i umiał przekonać prostych ludzi, żeby poszli za nim. Przedstawiona w NT nauka jest dla idealistów, a idealiści są ludźmi naiwnymi. Zastanawiające, że Paweł jest jedyną osobą w historii, którą Jezus dosłownie zmusił do uwierzenia w niego, a całej reszcie ludkości zostawił wolną wolę?
Jeśli ktoś wierzy, że w NT każde słowo jest prawdą, to przecież widzi, że Paweł nie zgadzał się z Piotrem, który znał dobrze nauki Jezusa. Jeśli ktoś przeczytał i Ewangelie i resztę NT to widzi, że w tym co głosił Paweł, to on zaprzeczał naukom Jezusa. Np. Jezus traktował kobiety z szacunkiem, nie zapedzał ich do garów i dzieci, rozmawiał z nimi o tym czego nauczał, a Paweł każe kobietom nakrywać na nabożeństwach głowy i nie odzywać się.
Wszyscy dziś wiemy, że w starożytnym Egipcie kapłani trzymali lud w ciemnocie i straszyli ich bogami. Zapewne za lat tysiąc (jeśli ludzkość przetrwa) dzieci się będą uczyć w szkole, że KK trzymał nas w ciemnocie.
No nie wiem, co jest odkrywczego w tym, co piszesz. Pochodzę z typowej, tradycyjnie „od święta” wierzącej rodziny i raczej nikt mi na siłę nie wkładał do głowy bajeczek o duszy. Chodziłam na religię do salki katechetycznej, W czasie 1 komunii może i wierzyłam, ale wkrótce mi przeszło. Bierzmowanie, ślub kościelny to były obrządki dla rodziny „bo wypada”, nawet dzieci ochrzciłam, czego akurat żałuję – ileż można żyć w obłudzie. Od 3 czy 4 klasy podstawówki nie wierzę w boga a dusza to w ogóle dziwaczny koncept. Najlepszym dowodem to, że sami teologowie chrześcijańscy nie mogą się zdecydować, kiedy to coś „wchodzi w człowieka” i czy baba jest godna, aby duszę posiadać. Może właśnie mizoginia, a może wyczuwana wyniosłośc i hipokryzja kleru mnie zniechęciły do kościoła. Może prostactwo wiary? W każdym razie, już jako dziecko w podstawówce z niesmakiem obserwowałam wybór papieża, sukcesy kościoła, bratanie się bohaterów pierwszej Solidarności z księżami. Z jednej strony znienawidzona komuna, z drugiej, niby „nasze” a w rzeczywistości chciwe władzy struktury kościoła. I rozpacz w mroku stanu wojennego, że nie ma wyjścia z bloku radzieckiego. Niesamowite, jak świat się zmienił, teraz pora na pozbycie się watykańskiego okupanta. To schyłek, breżniewowskie truchło episkopatu ledwo dycha przyjmując defilady i pokłony.
Piękne. Prawdziwe. Uwalniające. Dziękuję.
Cudowny wywód!!! Dziękuję Ci za niego bardzo, bardzo, bardzo.
I rozpowszechnię!
Uduszowieńcy to ubodzy egocentrycy, którzy poza czubkiem własnego nosa, nie widzą wspaniałości świata.
Robert w samo sedno
Dobry tekst wraz z tokiem rozumowania. Zastanawiam się, czy ludzkość kiedyś dojrzeje aby odrzucić religie i zacznie cieszyć się życiem tu i teraz? Religia jest szczęściem głupich i niedojrzałych.
Robercie,wykonałeś ogromną pracę,podziwiam.Ja od dawna obsewując religię,spostrzegłam,że ludzie wierzą bez umysłowgo wysiłku a to szczególnie w religii KK,którą porzuciłam na zawsze i kocham przyrodę,zwierzęta,od których ludzie mogą się uczyć.
Dla mnie ciekawe jest to co opisujesz o duszy,gdyż nigdy o tym nie słyszałam.
Pozdrawiam mocno Zosia