Czym Bieszczady dla Karpat, tym Góry Izerskie są dla Sudetów. Rozległe, wciśnięte w południowo – zachodni róg Polski, pozbawione spektakularnych „atrakcji” typu wielkie wodospady, jaskinie czy najwyższe, godne „zaliczania” szczyty – od dawna są górami dla tych, których serca są dzikie. To miejsce tych, którzy w góry wybierają się nie po to, żeby – jak w burdelu – „zaliczać” i chwalić się słitfociami i szpan-kreacją, ale dla takich dziwaków, którym w duszy i poezja, i nauka wespół grają.
To góry dla takich jak ja – pogańskich, niespokojnych dusz, które uwielbiają po prostu wędrować i wędrować, bez celu, bez martwienia się o to, czy tu albo tam dojdę. Zapraszam Cię więc, Przyjacielu, do wielkiej przygody, przygody, którą przeżyć mogą jedynie wybrańcy…
Ponieważ dziś po raz pierwszy odwiedzamy wspólnie to wyjątkowe i ukochane dla mnie miejsce – a w przyszłości odwiedzimy je jeszcze wielokrotnie – przyda się ogólny rzut oka na te góry.

Polskie Góry Izerskie składają się z dwóch, równoległych do siebie grzbietów: Wysokiego i Kamienickiego. Oddziela je długie gardło doliny, którą płyną dwie rzeki: Mała Kamienna na wschód, a Kwisa – na zachód.
Grzbiet Wysoki jest dłuższy i – jak sama nazwa wskazuje – składa się z najwyższych szczytów Gór Izerskich.

Dziś wybierzemy się od razu – w samo serce tych gór, w miejsce szczególne nie tylko dla mnie, ale także wyjątkowe ze względu na swoje warunki przyrodnicze i… tajemniczą historię.

Wyruszymy ze Świeradowa-Zdroju, uzdrowiska położonego na północnym stoku Wysokiego Grzbietu w zacisznej dolinie początkowego biegu rzeki Kwisa.

Tutejsze wody znane były od XVI wieku, jednakże dopiero koniec XVIII i początek XIX przyniósł ich lecznicze wykorzystanie. Historia tej miejscowości ginie w pomroku dziejów, z którego dochodzą jedynie tajemnicze, zniekształcone odgłosy dawnej, pogańskiej przeszłości Gór Izerskich.
Najstarsza, sięgająca niepamiętnych czasów nazwa miejscowości brzmiała: Flinsberg – Góra Flinsa.
Kim był ów Flins? Po raz pierwszy to imię pojawia się na kartach kroniki Corda Botho z 1492 roku. Saksoński dziejopisarz twierdzi w niej, że Flins był łużyckim bogiem śmierci, czczonym przez pogan pod postacią posągu trupiobladego mężczyzny czy wręcz szkieletu, na którego ramionach stał lew, rykiem wzbudzający zmarłych do życia.

Dziś większość badaczy zgadza się, że samo bóstwo i dzieje jego kultu są w dużej mierze dziełem wyobraźni tegoż kronikarza, jednak w legendzie tej znaleźć można ziarno prawdy.
Zarówno brzmienie imienia Flins, jak i przypisywane mu atrybuty, takie jak związek ze śmiercią i światem podziemnym, z drapieżnikami, ze świętem Kupały, czyli letniego przesilenia – wskazują, że kanwą legendy mógł być rzeczywisty kult słowiańskiego boga Welesa.
Wielokrotnie pisałem już o tym, że dawne pogaństwo nie było religią w sensie takim, jak to słowo dzisiaj rozumiemy. Nie było uściślonym, spojonym jakąś doktryną, liturgią i hierarchią duchowną systemem wierzeń, ale raczej luźnym zbiorem wierzeń, przesądów, ludowych mądrości i przekazywanej z pokolenia na pokolenie wiedzy na temat Przyrody – wiedzy czasem zaskakująco ścisłej. Pogaństwo było spojrzeniem na Przyrodę, od której wówczas w pełni zależał byt człowieka.
W takim systemie bóstwa były raczej metaforami, ubranymi w osobowy kształt prawidłami Wszechświata.
Czego uosobieniem mógł być Flins – Weles? Mógł być właśnie ubraną w symbole prawdą o Śmierci – śmierci, która w Przyrodzie jest nie: przeciwieństwem życia, ale jego kołem napędowym.
Jeśli tak, to – jak się niebawem przekonamy – ciężko byłoby o lepsze sanktuarium tej prawdy, niż Góry Izerskie.

Mglisty to był poranek, gdy wilk Bojar poprowadził mnie w serce tegoż sanktuarium. A z mglistymi porankami jest jak z całymi Górami Izerskimi – tylko nieliczni potrafią je docenić, tylko „nienormalni” postrzeleńcy, dla których wędrowanie jest celem, świst wiatru śpiewem, a strzępy mgły bezszelestnie przemykające po górach – welonem ich prawdziwej ukochanej, której na imię: Wolność.

Wilczemu sercu obrzydliwy jest ludzki, w nieskończoność powtarzany rytuał skłamanych uprzejmości, udawanego, na siłę przyklejonego uśmiechu (koniecznie z białymi siekaczami na wierzchu!), gdzie wyzyskiwacz gra rolę dobroczyńcy, wspólnik w interesach przyozdabia się atrybutami przyjaciela, gdzie łasy na pieniądz twierdzi, że broni jakiś „wartości wyższych”, a gwałciciel wytrysk spermy nazywa miłością.
Taka jest ludzka cywilizacja, ludzkie społeczeństwo, ludzkie religie: są jak plastik. Cokolwiek się z niego wykona, szybko się zepsuje, ale śmieci pozostają wieczne.
Rwie się wilcze serce do lasu, bo z niego dobiega głos innej, biegunowo odległej rzeczywistości.
Idźmy więc, zostawiając za sobą świat ludzi. Nie po to, by od niego uciekać, udawać – znowu: udawać! – że go nie ma. Ale po to, żeby zobaczyć go z innej perspektywy, z innego, pogańskiego, wilczego punktu widzenia.

Stary schron w lesie powyżej Świeradowa-Zdroju kryje w sobie szemrzące, obudowane kamiennymi blokami źródełko.

Obudowa, napis i nazwa źródła są wyrazem pamięci o lekarzu, który rozsławił Świeradów-Zdrój i był jednym z pionierów odkrywania uzdrowicielskich mocy Przyrody.
Żyjący w latach 1845 – 1918 medyk, lekarz ówczesnych właścicieli tych ziem, hrabiów von Schaffgotsch – był zdania, że nic tak nie uzdrawia, jak naturalna, źródlana woda i… dalekie wędrówki wśród świerkowego lasu.

Źródlana woda i wędrówka po lesie nie wyleczą wprawdzie raka, ale z pewnością usuną jego prawdziwą przyczynę: życie w zatrutym tak fizycznie, jak i psychicznie świecie ludzi. Świecie, gdzie ciągle każe się nam pracować, wysilać, walczyć – a wszystko to w nieustannym strachu: o byt, o swoich bliskich, strachu przed przełożonymi, szefami, władzami; strachu przed potępieniem wiecznym z rąk okrutnego, chrześcijańskiego boga, który kłamliwie twierdzi, że zwyciężył śmierć, a tak naprawdę – zrobił z niej maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Nasze ciało nie wyrosło z takiego wstrętnego świata, ale narodziło się w toku wielu milionów lat ewolucji ze źródlanej wody i z zielonego, oddychającego chłodnym powiewem lasu. Czy dziwnym jest, że komórki naszego ciała, skazane na wyzysk ciągłej adrenaliny ludzkiej codzienności w końcu buntują się i wybierają raczej śmierć, niż takie życie?
Wierzę, Przyjacielu, że pisząc dla Ciebie te słowa choć trochę mogę przesłać Tobie echo tego uzdrowienia, którego w ciemności lasu doświadczam.

Z drogi podziwiać możemy rozległy wierzchołek Sępiej Góry, wznoszącej się nad uzdrowiskiem od wschodu. Stanowi ona zachodni kraniec Kamienickiego Grzbietu.
Góry Izerskie to miejsce, gdzie możemy podziwiać zadziwiającą nieporadność tych, którzy po II wojnie światowej ustalali nowe, polskie nazwy geograficzne. Grzbiet Kamienicki kończy się na wschodzie górą, która dawniej zwała się Nebelberg. Nie wiem, co kierowało komisją do spraw nomenklatury, gdy zamiast zwyczajnie przetłumaczyć nazwę na Górę Mgły, czyli np. Mgielną – ochrzcili ją żałosnym mianem: Ciemniak. Co im zrobiła ta góra, że zdecydowali się nadać jej tak obelżywą nazwę?
Natomiast gdy przyszło do nazywania drugiego krańca grzbietu, zignorowali nazwę szczytu: Haumberg (góra „wytrzebiona”, „łysa”) i wzięli nazwę od znajdującej się na szczycie skały: Geierstein. Dosłownie znaczy to: sępi kamień. Ale przez myśl nie przeszło owym ekspertom, że nijak się ma sęp – ptak z zupełnie innej strefy klimatycznej – do Gór Izerskich. A wystarczyło trochę wnikliwości, żeby zorientować się, że niemieckie słowo Geier dawniej oznaczało każdego dużego, drapieżnego czy padlinożernego ptaka. Dodam, że znaleźli się i tacy, którzy fantazjowali na temat tego, jakoby nazwa Geierstein była przekształceniem słowiańskiego: „gaj”, co świadczyć miało o istnieniu świętego gaju i miejsca kultu na tej górze.
Takie wymysły są szkodliwe, bo zacierają prawdziwą historię pogańskich wierzeń, otaczających te góry.

My tymczasem wchodzimy coraz wyżej, pod płożące się po szczytach chmury. Stara, stromo wspinająca się po zboczu droga doprowadza nas w końcu do miejsca, gdzie uważny wędrowiec ujrzy wychylające się z zarośli… ruiny.

Przyzwyczajaj się, Przyjacielu. Po drodze co rusz będziemy wręcz potykać się o pokryte szmaragdowymi kobiercami mchów fundamenty, o resztki ścian, piwnic – powoli konsumowanych przez Przyrodę, która nieustannie zaciera ślady dawnej działalności człowieka.
Czy to resztki jakiś pradawnych świątyń? Czy to jakieś zapomniane, słowiańskie, a może łużyckie Machu Picchu kryjące się w podniebnych trzewiach Gór Izerskich?
Prawda jest dużo bardziej prozaiczna.
Dolny Śląsk zawsze był terenem pogranicznym, często toczyły się tutaj wojny, jak choćby wojny husyckie czy wojna trzydziestoletnia. Mieszkańcy wciąż palonych i grabionych wsi uciekali w góry w poszukiwaniu spokojnego i bezpiecznego życia. Uciekając przed rzeziami, urządzanymi przez religijnych fanatyków zbiegli w góry i tu, głęboko w lesie i wysoko pod niebem – zakładali całe, nieraz duże wsie.
Dziś po tych wsiach pozostały tylko resztki fundamentów. Są one jednak ważnym i groźnym przypomnieniem.
Rozejrzyj się Przyjacielu, dotknij tych kamieni! Niech Ci opowiedzą, do czego zdolni są ludzie – do czego zdolni są chrześcijanie, wyznawczy religii rzekomo pokoju i miłości, religii, która jak gejzer przez wieki tryskała krwią i skwierczała ogniem. I której wielu wyznawców dzisiaj – tak, dzisiaj! Tęskni za tymi gejzerami krwi i stosami. „Śmierć wrogom Ojczyzny” – wrzeszczą. Śmierć: „lewakom”, „pedałom”, „czarnym”, „ciapatym” i któż wie, komu jeszcze? Z pewnością w którymś momencie także Tobie i mnie.
Był taki poeta – polski poeta, choć dziś wielu z tych fanatyków pewnie i polskości by mu odmówiło – który w przewrotnym, trochę bluźnierczym poemacie pokazał, co ma do zaoferowania Przyroda tym, którzy Ją właśnie otoczą czcią, którzy Ją uwielbią i po pogańsku ku Niej wzniosą ręce.
Mówię oczywiście o Edwardzie Stachurze i jego poemacie Missa pagana – „Pogańska msza”.
Góry Izerskie to miejsce, gdzie ten poemat jak nigdzie indziej potrafi wybrzmieć.

Chodź, człowieku, coś ci powiem
Chodźcie wszystkie stany
Kolorowi, biali, czarni
Chodźcie, zwłaszcza wy, ludkowie
Przez na oścież bramy
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Rozsiądźcie się na drogach
Na łąkach, na rozłogach
Na polach, błoniach i wygonach
W blasku słońca w cieniu chmur
Rozsiądźcie się na niżu
Rozsiądźcie się na wyżu
Rozsiądźcie się na płaskowyżu
W blasku słońca w cieniu chmur
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Na ziemi, którą ja i ty też
Zamieniliśmy w morze łez
W świątyniach Jezusa nie ma miejsca dla gejów żyjących w związku, bo to według niego ohydny grzech. Nie ma miejsca w nich dla tych, którzy nie zamierzają się giąć przed grubasami w purpurowych szmatkach. Nie ma tam miejsca dla tych, którzy kochają wolność, bo przecież najwyższą cnotą jest: posłuszeństwo. Nie ma miejsca dla kobiet, bo miejsce tak upokarzające, jakie Kościół kobietom przyznaje to brak miejsca. Kura domowa, spust na spermę i inkubator kolejnych ciąż, tylko tym się różniąca od prostytutki, że ma być prywatna, a nie publiczna – oto miejsce, które przyznaje Kościół Jezusa Chrystusa kobietom.
Tymczasem możemy wyjść na płaskowyż Gór Izerskich, pod wielki dach nieba i zobaczyć na własne oczy, jak łaskawa i dobra jest Przyroda, tak, ta sama Przyroda tętniąca okrucieństwem Doboru Naturalnego i śmierci – jak łaskawa jest i dobra, bo w Niej dla każdego jest miejsce. Wilk nie będzie patrzył na to, jak wyglądasz, w co się ubierasz i ile kosztował Twój telefon. Obojętne jest dla świerków i traw Polany Izerskiej to, ile zarabiasz, czy masz prestiżowe stanowisko, czy raczej takie, o którym wstyd ludziom opowiadać.

Znajomy, obracający się w kręgach bogatych przedsiębiorców opowiadał mi kiedyś, że właśnie tym, pogardliwym mianem określają oni między sobą swoich pracowników: „ludki”.
„Chodźcie zwłaszcza wy, ludkowie” – bo Przyroda kocha upokorzonych, złamanych, nieudaczników, tych, którzy „do czegoś” nie doszli.
Tutaj, pod wielkim dachem nieba Gór Izerskich jest miejsce dla Ciebie, Przyjacielu. I żaden kwiat ani drzewo nie będzie cię pytać o konto w banku, ani nie obgada za plecami Twojego ubrania czy samochodu.
Polana Izerska to miejsce po jednej z dawnych osad tych właśnie, umęczonych przez okrucieństwo chrześcijańskiej cywilizacji „ludków” – którzy weszli tu przez otwarte na oścież bramy Przyrody, rozsiedli się na wyżu – i tutaj odnaleźli pokój i życie.
Jednak my, ludzie od dawna nie jesteśmy już częścią Przyrody. Od dawna niszczymy Ją, wzgardziliśmy życiem istot innych niż my: życiem zwierząt, drzew. I tym samy sprowadziliśmy na nasz, ludzki świat właśnie to: całe to okrucieństwo, przed którym tutaj, do sanktuarium Wilka uchodzimy.

Bosi na ulicach świata
Nadzy na ulicach świata
Głodni na ulicach świata
Moja wina
Moja wina
Moja bardzo
wielka wina!
Zgroza i nie widać końca zgrozy
Zbrodnia i nie widać końca zbrodni
Wojna i nie widać końca wojny
Moja wina
Moja wina
Moja bardzo
wielka wina!
Zagubieni w dżungli miasta – moja wina
Obojętność objęć straszna – moja wina
Bez miłości bez czułości – moja wina
Bez sumienia i bez drżenia – moja wina
Bez pardonu wśród betonu – moja wina
Na kamieniu rośnie kamień – moja wina
Manna manna narkomanna – moja wina
Dokąd idziesz po omacku – moja wina
I nie słychać końca płaczu – moja wina
Jedni cicho upadają – moja wina
Drudzy ręce umywają – moja wina
Coraz więcej wkoło ludzi – moja wina
O człowieka coraz trudniej – moja wina
– moja wina
– moja bardzo wielka wina!
Tak, to są prawdziwe grzechy! Nie to, gdzie i kiedy komuś sperma popłynęła, czy kondoma aby przypadkiem nie użył, czy woli się całować z kobietą czy z facetem. Nie to, czy się wierzyło w absurdalne bajki o trójcy ponoć świętej, o złym wężu czy jeszcze gorszym wilku.
Ale to jest właśnie grzechem: wojna, którą chrześcijański bóg błogosławił i święcił rękoma swoich funkcjonariuszy; armaty i bomby, które święconą wodą kropił i rozlew krwi, który wzniośle chwalił pod frazesami „honoru”, „patriotyzmu”, „wartości narodowych”, „tradycyjnych”, „chrześcijańskich”.
To jest właśnie grzechem: rabunkowe zabudowywanie kolejnych przestrzeni, odbieranie ich drzewom i zwierzętom, gdzie „wśród betonu na kamieniu rośnie kamień” – a serca kamienieją wraz z nim. Gdzie jedni cicho upadają, bo nie zarobili 5000 wzwyż na rękę miesięcznie, bo nie mają własnej firmy, bo nie są asertywni, przedsiębiorczy, dyspozycyjni, przebojowi. Gdzie drudzy ręce umywają, święcie wierząc jednocześnie, że są wrażliwymi, przykładnymi altruistami.
Tak, to są grzechy i prawdziwe zło! To wyhodowane i pobłogosławione przez chrześcijańskiego boga, złotoustymi kazaniami pochwalone przez starców w złotych pierogach na głowie.
Ach, jak dobrze jest odetchnąć na wyżynach Gór Izerskich! I każdym takim oddechem oczyścić się z brudu, który smutnym ciężarem odkłada się w nas w naszej ludzkiej codzienności!
Nie ma siły, żeby ten, kto to pojmie nie zachwycił się wolnością, którą daje Las, którą Przyroda obdarza – i na widok wspaniałości zielonych pałaców Przyrody nie wyrwało mu się z serca Gloria Stachury – Chwała! Nie ludzkiemu bogu, ale właśnie Przyrodzie.

Chwała najsampierw komu
Komu gloria na wysokościach?
Chwała najsampierw tobie
Trawo przychylna każdemu
Kraino na dół od Edenu
Gloria! Gloria!
Chwała teraz tobie, słońce
Odyńcu ty samotny
Co wstajesz rano z trzęsawisk nocnych
I w górę bieżysz, w niebo sam się wzbijasz
I chmury czarne białym kłem przebijasz
I to wszystko bezkrwawo – brawo, brawo
I to wszystko złociście i nikogo nie boli
Gloria! Gloria! Gloria in excelsis soli!
Z słońcem pochwalonym teraz pędźmy razem
Na nim, na odyńcu, galopujmy dalej
Chwała teraz tobie, wietrze
Wieczny ty młodziku
Sieroto świata, ulubieńcze losu
Od złego ratuj i kąkoli w zbożu
Łagodnie kołysz tych co są na morzu
Gloria! Gloria! Gloria in excelsis eoli!
Z wiatrem pochwalonym teraz pędźmy społem
Na nim, na koniku galopujmy polem
Chwała wam ptaszki śpiewające
Chwała wam ryby pluskające
Chwała wam zające na łące
Zakochane w biedronce
Chwała wam zimy wiosny lata i jesienie
Chwała temu co bez gniewu idzie
Poprzez śniegi deszcze blaski oraz cienie
W piersi pod koszulą – całe jego mienie
Gloria! Gloria! Gloria!

Tymczasem świerkowy las przerzedził się. Spomiędzy drzew wygląda szeroka, trawiasta przestrzeń.
Tak, Przyjacielu. Witaj na Hali Izerskiej.
Wielkie spory się toczą między niektórymi ludźmi na temat tego, jak należy nazywać to miejsce. Argumentują, że słowo „hala” nijak się ma do wielkiej łąki, przez którą przepływa meandrami Izera. Że słowo to oznacza położoną powyżej piętra lasu trawiastą przestrzeń wykorzystywaną do wypasu owiec. I że w ogóle to słowo nie pochodzi nawet z gwary górali podhalańskich, bo wymyślił je Stanisław Witkiewicz. I że…
Dziwni są ludzie. Spierają się prawie zawsze – o słowa! Tymczasem Przyroda ma w głębokim poważaniu wszelkie nasze słowa, nawet te najwznioślejsze i najświętsze. I wyniośle obojętna będzie na to, czy nazwiemy to miejsce Izerską Halą czy Izerską Łąką, czy Pieprzonym Śmierdzącym Bagnem.

Miejsce to przywodzące na myśl krajobrazy dalekiej Syberii czy Skandynawii przypomina je nie tylko wyglądem. Również tutejszy klimat zbliżony jest do warunków, jakie panują na styku tajgi i tundry dalekiej północy.
Łąka ta jest częściowo naturalna – składa się z ogromnych torfowisk i bagien, na których w sposób naturalny rośnie niewiele drzew. Częściowo zaś jest pozostałością po dużej wsi, która niegdyś tu się znajdowała. Do dziś możemy oglądać resztki fundamentów czy nawet ścian.

Tajemnicza jest historia zniknięcia tej wsi. Gdy niemieccy mieszkańcy opuścili wieś po II wojnie światowej teren ten został zamknięty jako strefa przygraniczna. Gdy znów pozwolono się tutaj poruszać cywilom okazało się, że wszystkie budynki nagle wyparowały.
Różnie się mówi – jedni twierdzą że budynki zostały rozebrane, inni, że po wojnie artyleria wykorzystała opuszczoną wieś jako wygodny cel ćwiczebny.
Dziś tylko jeden mały budynek dawnej szkoły wiejskiej pozostał i służy wędrowcom jako schronisko – „Chatka Górzystów”.
Dobrze się stało. Dobrze się stało, że te ogromne przestrzenie powróciły pod panowanie Przyrody. Dla wszystkich starczy miejsca – niechże i rośliny i zwierzęta mają swój dom! Naprawdę, nie wszystko musi należeć do ludzi.
Dzięki temu dziś możemy wędrować po tej ogromnej łące, mając nad sobą tylko niebo a wokół – morze przestrzeni. Wolność śpiewa tu głosami ptaków, szumi w trawach, głaszcze wiatrem. Każdy kto kocha wolność, tę nieskrępowaną, tę wyuzdaną z ludzkich, przeklętych tradycji, obyczajów, rygorów, dyscyplin i zdurniałych praw – pokocha i to miejsce!

Izera. Tajemnicza rzeka, dopływ Łaby wypływa z torfowisk i bagien, których pełne są te góry. Tajemnicza jest między innymi przez swoją nazwę.
Wiele jest rzek w Europie noszących takie lub podobne miano: Isère we Francji, Ésera w Hiszpanii, Isara w Niemczech, Yser we Flandrii, Isarco w północnych Włoszech, Éisra na Litwie czy Usora w Bośni i Hercegowinie. Podaną w – a jakże! – polskiej Wikipedii tezę, jakoby nazwa naszej rzeki miała „rodowód celtycki” można sobie spokojnie odłożyć do kosza.
Słowo to jest o wiele, wiele starsze. Ludzie nazywali tak bystre, rwące potoki w czasach, gdy o Celtach jeszcze nikt nie słyszał. Bo to właśnie oznaczało praindoeuropejskie słowo *isәrós: „szybki, bystry, rwący”.
Przyroda ma za nic to, jak nazywamy należące do Niej miejsca. Nazwa ta jednak jest ważna dla nas z jednego powodu.
Nazwa rzeki Izera jest starsza niż Polska, niż Słowianie, Celtowie i Germanie razem wzięci. Sięga niepamięci dziejów ludzkich. Sięga czasów, gdy ludzie ledwo skrzesali ogień, ledwie zeszli z drzew. Były to czasy, gdy nikt nie myślał o geografii. Jeżeli cokolwiek nazywano, to tylko wówczas, gdy dane miejsce było w sposób szczególny ważne – albo stanowiło punkt orientacyjny, szlak wędrówek czy… było miejscem świętym.
Święta jest Izera, bo daje nam dziką, wielką przestrzeń, bo daje ją ptakom, kwiatom, a ostatnio – na nowo! – wilkom. Święta jest Izera, święta jak całe Sudety, które w przeciwieństwie do bogoojczyźnianych Tatr są górami dla „lewaków”, dla wolnych od religijnych absurdów chrześcijańskich bajek.
Dlatego też teraz skierujemy się ku jej źródłom, na Izerskie Bagno.

Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Śmiać się głośno
Płakać cicho
Deszcz ustaje sady kwitną
I tego trzymać się trzeba
Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Iść i padać
Z-padłych-wstawać
Przeszła wojna
Wstaje trawa
I tego trzymać się trzeba
Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Śledzić gwiazdy
Grać na skrzypcach
Astronomia
I muzyka
I tego trzymać się trzeba
Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Być uważnym
Pełnym pasji
Dobra wasza
Gwiżdżą ptaki
I tego trzymać się trzeba
Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Żeby człowiek
W życiu onym
Sprawiedliwym
Był i godnym
Żeby człowiek
Był człowiekiem
Lecą liście
Szumi w lesie
Wiatr z obłoków
Warkocz plecie
I tego trzymać się trzeba
Co mogę dodać do Prefacji pogańskiej mszy Stachury? Ja nic. Ale Przyroda może.




Zaprawdę, godnym i sprawiedliwym jest podziwiać kwiaty i uczyć się o nich – biologia i poezja. W Przyrodzie to nie sprzeczności, ale organiczna całość.
Piękne są kwiaty Izerskiej Hali! Dla ludzi kwiat to symbol przemijania i ulotności, a biblia szafuje tym porównaniem bez umiaru, żeby przestraszyć ludzi, jak to są ulotni przed obliczem ich okrutnego boga.
Ale te właśnie kwiaty głoszą dziś nam, Tobie, Przyjacielu, i mi – prawdziwą dobrą nowinę. Bo oto tutaj, w dolinie izerskich torfowisk kwiaty te obumierając składają swoje ciała w ziemi, przykryte nowymi pokoleniami roślin. A tam, tuż pod warstwą bujnego życia trwa cisza i spokój śmierci, gdzie rozkład następuje bardzo powoli – zdarzało się, że z torfowisk wydobywano doskonale zachowane ciała ludzi, którzy przed tysiącami lat utonęli w bagnie.
Torf, budowany latami obumierania roślin na podmokłym podłożu sprawia, że miejsce to jest żyzne, przyjazne nowym pokoleniom – ze śmierci nieustannie powstaje życie, życie nieskończone i wieczne swoją potęgą, niezniszczalne, bo wciąż powstające na nowo!
Niepotrzebne nam zombie z Nazaretu, żeby z nadzieją spoglądać na śmierć. Z nadzieją nie na jakieś „życie wieczne”, ale z nadzieją na święty, wieczny spoczynek. Na powrót do łona Matki Ziemi, na spłacenie długu wobec Przyrody, na cichą, spokojną ciemność.
Nie będzie żadnego piekła, do którego wrzucać cię będzie oszalały z wściekłości Chrystus, pełen furii za to, że nie wszyscy padają przed nim na kolana i wielbią go jako boga najwyższego, że nie sycą jego nienasyconej pychy, żarłocznej żądzy władzy nad duszami.
Oto dobra nowina Izerskiego Bagna: nie musisz żadnego boga prosić, błagać: wieczny odpoczynek racz dać, panie. Dostaniesz go za darmo od matki Przyrody.
Ona nie będzie cię rozliczać z przykazań, z tego, czy spędzałeś niedzielne godziny na słuchaniu niemającego pojęcia o życiu spasionego wieprza w sutannie, czy dawałeś na mszę. Msza pogańska jest zawsze darmowa.
Jak na szyi wędrowca apaszka szamotana
wiatrem
jak wyciągnięte tam powyżej gwiaździste
ramiona wasze
a tu są nasze, a tu są nasze, a tu są nasze
(…)
Jak suchy szloch w tę dżdżystą noc
jak złota kula nad wodami
jak świt pod spuchniętymi powiekami
jak zorze miłe śliczne polany
jak słońca pierś
jak garb swój nieść
jak do was siostry mgławicowe ten
zawodzący śpiew
jak biec do końca, potem odpoczniesz,
potem odpoczniesz
cudne manowce, cudne manowce,
cudne manowce

Na cudne manowce wyprowadził mnie Wilk, wyprowadził z przeklętej owczarni tyrana Jezusa, pasterza, co gwałci własne owce. Wyprowadził na wolność, którą mogę oddychać. I jeśli Ty, Przyjacielu kiedyś zawędrujesz na Izerską Halę, poczujesz tutaj, że nie oddychasz tutaj powietrzem – ale wolnością właśnie!

Odpoczywając na cudownej, chłodnej trawie Hali Izerskiej mamy rzadką możliwość czegoś, co mógłbym nazwać… porównaniem perspektyw.
Bardzo daleko, w kierunku południowo – wschodnim widnieje maleńka z tej odległości Szernica – karkonoski szczyt, który odwiedziliśmy podczas wędrówki KRAINA ZATRZYMANEGO CZASU. WYPRAWA DO ŹRÓDEŁ ŁABY – kiedy to odwiedziliśmy źródło rzeki, której Izera jest dopływem.
Mam jeszcze zdjęcia z tamtej wyprawy. Także takie, gdy ze zbocza Szrenicy spoglądałem na okropnie daleką Halę Izerską i miejsce, gdzie dziś usiedliśmy, by odpocząć.


Góry stwarzają unikalną okazję właśnie do tego, by widzieć z innej perspektywy i doświadczać tym samym, jak różne potrafi być to samo miejsce w zależności od tego, skąd na nie spoglądamy. Tego uczą góry – że nie ma czegoś takiego jak jedynie słuszny pogląd i jedynie słuszna opinia.
Nam czas w drogę! Zbliżamy się do Izerskiego Bagna.

Izerskie Bagno to unikatowe miejsce, najdziksze w tej części Sudetów. Jest rezerwatem, ale – niestety – w Górach Izerskich jedyną formą ochrony Przyrody jest Natura 2000, która w Polsce jest radośnie olewana, „no bo to przecież ta diabelska Unia narzuciła!”
Marzę o tym, żeby kiedyś powstał Park Narodowy Gór Izerskich. Jest milion powodów, dla których byłoby to słuszne. Obronić trzeba to miejsce przed rabunkową gospodarką leśną, przed idiotycznymi „inwestycjami” narciarskimi, które nie mają racji bytu w świecie, w którym śnieżne zimy należą do rzadkości.
Jednak martwię się, że to marzenie na zawsze pozostanie tylko marzeniem. Góry Izerskie – ich południowa część – zagrabiona jest przez stowarzyszenie organizujące biegi narciarskie. A problem z tym stowarzyszeniem jest taki, że jego oficjele nieustannie mizdrzą się do biskupów legnickich i ich dworu, który tłumnie tu zjeżdża, żeby tratować las i urządzać sobie kosztowne bale za pieniądze wiernych. Wiem, bo widziałem na własne oczy jak to działa.
Póki co możemy jednak tutaj, w dziczy serca Izerskich Gór wykrzyczeć: precz z tymi żałosnymi świętościami – oto stara droga prowadzi nas do tego, co jest święte NAPRAWDĘ.

Święty święty święty – blask kłujący oczy
Święta święta święta – ziemia co nas nosi
Święty kurz na drodze
Święty kij przy nodze
Święte krople potu
Święte wędrowanie
Święty kamień w polu
Przysiądź na nim, panie
Święty płomyk rosy
Święta święta święta – ziemia co nas nosi
Święty chleb – chleba łamanie
Święta sól – solą witanie
Święta cisza, święty śpiew
Znojny łomot prawych serc
Słupy oczu zapatrzonych
Bicie powiek zadziwionych
Święty ruch i drobne stopy
Święta święta święta – ziemia co nas nosi
Słońce i ludny niebieski zwierzyniec
Baran, Lew, Skorpion i Ryby sferyczne
Droga Mleczna, Obłok Magellana
Meteory, Gwiazda Przedporanna
Saturn i Saturna dziwów wieniec
Trzy pierścienie i księżyców dziewięć
Neptun Pluton Uran Mars Merkury Jowisz
Święta święta święta – Ziemio co nas nosisz
Spomiędzy drzew coraz częściej spoglądają na nas bagna świętej Izery.

Droga, którą idziemy zwała się niegdyś Drogą Borowinową. Transportowano nią bowiem borowinę, która w Świeradowie-Zdroju służyła do leczenia.
To kolejny dar świętej Izery – kolejny oprócz kilometrów świerkowych lasów, których tchnienie uzdrawia, oprócz źródeł, których woda leczy. Borowina – rodzaj torfu – uśmierza ból, zwłaszcza związany z chorobami zwyrodnieniowymi stawów, rozgrzewa i profesjonalnie stosowana może poprawić zdrowie cierpiących na schorzenia reumatologiczne.
Co jeszcze musi dać Przyroda, żeby ludzie pojęli, że to Ona jest święta, to Jej należne jest uwielbienie i modlitwa zachwytu nad Jej majestatem. Jej – a nie zmyślonym bogom!

Daleko, daleko od Izerskiej Hali, w lesie mijamy schron.

Znajduje się tutaj most na Kozim Potoku – jednym z licznych strumieni, które zlewają się tutaj w Izerę. To już królestwo źródeł tej rzeki. Już blisko jesteśmy miejsca, które dla mnie jest szczególne.

Im dalej, tym bujniejsze są rozległe dywany mchów torfowców – znak, że dotarliśmy na Izerskie Bagno.

Mchy z rodzaju torfowców to istne gąbki, wchłaniające ogromne w stosunku do swoich rozmiarów ilości wody. Magazynują ją w pustych przestrzeniach swoich komórek, tworząc wilgotny mikroklimat, tak cenny dla wielu innych gatunków roślin i zwierząt.

Dotarliśmy do samego serca Izerskiego Bagna. Jeden z potoków źródliskowych Izery przelewa się tutaj przez dwie kamienne płyty, położone tutaj w czasach świetności Drogi Borowinowej – która zresztą niedaleko kończy się, a wszelkie ścieżki pochłonęły już dawno bagna.
Dlaczego to miejsce jest dla mnie ważne?
Sześć lat temu, gdy odszedłem od katolickiego, okrutnego boga, to tutaj przyszedłem, położyłem się na mchu pośrodku bagien Izery i zaczekałem na noc. A wtedy po raz pierwszy ośmieliłem się pomodlić do Ciemności, do Lasu, do Przyrody – do Wilka.
Woda tego potoku zmyła ze mnie brudy katolickiego chrztu. Błoto tego bagna nauczyło mnie pokory, gdy raz nieomal w nim utonąłem.

Obojętna, dostojna cisza tego lasu wysłuchała mojej modlitwy. A chłodna, wilgotna mgła ogarnęła wówczas pogrążone w nocnej ciemności Izerskie Bagno.
To tutaj zaczęła się moja długa droga wychodzenia z chrześcijaństwa, oczyszczania się z niego – bo to brud zdradliwy, niczym spalony tłuszcz osiadający wszędzie, we wszelkich zakamarkach duszy i wiele trzeba wysiłku, żeby do końca go z siebie wykorzenić.

I jeżeli spontaniczna to rzecz
I jeżeli oczywista to rzecz
I jeżeli naturalna to rzecz
Weź
To co się tu daje
W imię słońca
I jego gońca:
Skowronka gwiżdżącego, amen
Powiedzże mi, Przyjacielu, czy nie lepsza jest taka komunia święta – nie zjedzenie opłatka, w którym chrześcijańska paranoja widzi wcielenie swojego boga i przyglądanie się, jak opasły ksiądz siorbie rozwodnione wińsko – ale komunia przesyconego zapachem lasu powietrza, czystej wody, śpiewu leśnych ptaków i szorstkiego dotyku świerkowej kory i miękkiej wilgotności mchowych dywanów?
Dzięki Ci, Izerskie Bagno za początek mojej drogi tu, gdzie ludzka droga się kończy. Gdzie na nowo zarośla i zakamarki lasu przebiegają wilki, gdzie prastare bagna świętej Izery od dawna celebrują nierozerwalny majestat śmierci i życia zespolonych w jedno.
Wielkie ci dzięki, szczytne źródełko,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, bystry potoku,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, z gór kaskaderko,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, polna pasterko,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, rzeko rzeczona,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, morski grzebieniu,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, liściu naziemny,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, liściu nadrzewny,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, szumie koronny,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, pstry koguciku,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, żabko kumoszko,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, świerszczu świerszczący,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, gromie dudniący,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, deszczu bębniący,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, wietrze świszczący,
za twoje piosenki
Wielkie ci dzięki, ogniu strzelisty,
za twoje piosenki
Wielkie wam dzięki, chóry naniebne,
za wasze piosenki
Wielkie ci dzięki, ciszo wieczysta,
za twoje piosenki
Jest nam za co dziękować Przyrodzie. I niech nasze święte wędrowanie będzie też wyrazem tego dziękczynienia.
Na rozstaju przy schronie, który mijaliśmy wybieramy drugą drogę. Ta brzegiem Koziego Potoku wyprowadza nas z wolna w kierunku Izerskiej Polany.

Wrócimy inną drogą – przez słynny ze swoich widoków szczyt Grzbietu Wysokiego czyli Stóg Izerski. Stary kamień u początku tej drogi uprzejmie informuje nas, kiedy ją poprowadzono.

Droga ta jest bardzo długa i przez to wydaje się płaska – ale w ten sposób niepostrzeżenie wyprowadza nas coraz wyżej i wyżej. Coraz częściej pojawiają się skalne bloki, drzewa stają się coraz niższe…

Chciałem tam pójść. Dobrze jest po modlitwie w ciemności lasu stanąć gdzieś, skąd jest rozległy widok na ludzki świat – i zobaczyć, porównać – jaki jest on mały i małostkowy. Jak niewiele znaczy ludzka potęga wobec potęgi Lasu i jak wielka jest wolność, którą mogę być przez jego dzikość obdarowany.
To pokrzepia. Ciężko jest dzikim sercom żyć pośród ludzkich bzdur, ciężko jest czcicielowi Lasu żyć pośród coraz bardziej rozfanatyzowanych wyznawców ludzkiego boga.

Stóg Izerski to miejsce, gdzie ludzki idiotyzm już odcisnął swoje piętno. Poprowadzono tutaj kolej gondolową, żeby tym, którym nie chce się chodzić, zapewnić dostęp na sam szczyt. Jestem w stanie zrozumieć, gdy z takich udogodnień korzystają osoby starsze czy chore – dobrze, że choć w taki sposób mogą one jeszcze dotknąć wspaniałości gór i odetchnąć powietrzem z wysokości.
Niech mi ktoś jednak wyjaśni, dlaczego takimi wyciągami wjeżdżają głównie – tak, GŁÓWNIE – młodzi i zdrowi!
Czy to ze strachu, że wchodząc pod górę zniszczą sobie markowe butki? Czy to ze strachu, że się spocą po drodze i będzie to nieprzystojnie wyglądało? Czy to z obawy, że mityczne „zakwasy” się porobią? Nie wiem.
My jednak nie po to tu przyszliśmy, żeby nad rozleniwieniem ludzi dumać, ale żeby zobaczyć ten ludzki świat z innej perspektywy.

Gdzieś tam we mgle na horyzoncie widnieją Bory Dolnośląskie – kraina wilków, dokąd zaprowadziła mnie droga, którą tutaj, w Górach Izerskich rozpocząłem. Gdzieś tam na horyzoncie widnieje Wilcza Góra pod Złotoryją.

A zza niej wystaje komin legnickiej huty. W czasach, gdy uczęszczałem do seminarium duchownego, te dwa miejsca były dla mnie zwiastunami: wilczą górę mijałem, wracając na wakacje – a komin mijałem wracając do więzienia, w którym na własne życzenie się dałem zamykać – bo wierzyłem, że będę bliżej ludzkiego boga, że wiara w niego ma jakikolwiek sens.
Lat potrzeba mi było, żebym zrozumiał, że jak przyprawiający o ból głowy smród z legnickiej huty i jak ożywcze tchnienie lasu – tak się różni wiara w nieistniejącego, galilejskiego tyrana i wiara w jak najbardziej istniejącą, rzeczywiście wszechmocną i prawdziwie świętą Przyrodę.

Widok ze Stogu Izerskiego przypomniał mi zabawną anegdotę z tamtych czasów. Niemal na pierwszym planie widać bowiem Mirsk, miasto położone na północ od Świeradowa-Zdroju.

Gdy byłem w seminarium, jeden z przełożonych został mianowany proboszczem tamtejszej parafii. Podobno pewnego dnia, zmartwiony niskimi datkami rozkazał wikaremu wnieść na wieżę kościelną naręcze dachówek a następnie wyrzucić je przez okno. Chciał, by parafianie, mijając w drodze na niedzielną mszę potłuczone dachówki pomyśleli, że przydałoby się więcej dać na nowy dach w kościele…
Przyroda nie ma nic wspólnego z żałosną szopką chrześcijaństwa. Bo jest cała, do bólu i do cna – PRAWDZIWA.
Dlatego na Nią zwróćmy oczy! Oto na zachodzie widać stąd Wysoki Grzbiet Gór Izerskich w całym ich pięknie i majestacie.

W oddali widnieje Wysoki Kamień i Wysoka Kopa – ta druga to najwyższy szczyt Gór Izerskich. Tamta część Gór Izerskich ma własne tajemnice – ale do nich Bojar i ja zaprowadzimy Cię, Przyjacielu, kiedy indziej. Pokażemy Ci wówczas nie tylko drapieżny pazur tych gór – ale też zaprowadzimy Cię do miejsc, które rzeczywiście mogły być w dalekiej przeszłości miejscami pogańskiego kultu.

Myślę, że nie żałujesz tej naszej dzisiejszej wyprawy. Pokazaliśmy Ci piękno i świętość, prawdziwie czyste i dzikie królestwo wilczych serc.

Schodząc w doliny mijamy groteskowo wygięte drzewo. Tak dzieje się, gdy osunięcie się gruntu na stoku przekrzywia rosnące na nim drzewa, ale one nie poddają się i rosną usiłując się w dalszej części pnia powrócić do pionu.
Może to drzewo jest tym właśnie słowem Przyrody, którym dodaje ona otuchy opuszczającym Jej królestwo? Nie poddawaj się – zdaje się mówić. Trzeba nam jednak uważać! Nie poddawanie się bowiem co innego znaczy w Przyrodzie, niż u ludzi.

Przy drodze rośnie mnóstwo białych i purpurowych naparstnic. Pisałem już przy innej okazji o tej niezwykłej roślinie. Jest ona Przyrodą w pigułce – naraz lecznicza i naraz trująca. Tak jak Przyroda, która naraz jest śmiercią i naraz życiem.
Ludzie nie potrafią tego – niestety – zaakceptować. Dlatego modlą się do boga, który podobno śmierć „pokonał”, dlatego gdy mają do czynienia z rakiem, obwarowują go zadziwiającą, militarną retoryką: „walczyć” z chorobą, ten i ów „zwyciężył” a ten i ów „poległ” w „walce” z nowotworem.
Rak – potwierdzi to każdy lekarz – to dziecko stresu. Leczenie raka walką, napięciem i wzniesioną, furczącą szabelką to leczenie pijaństwa wódką.
Słyszałem od znajomych o pewnym człowieku, który zachorował na raka. Gdy się o tym dowiedział, chciał zamknąć swoją firmę, odpocząć, spędzić – być może ostatnie chwile życia beztrosko i w spokoju. Ale jego znajomi i rodzina nie pozwolili mu na to. Niemal go zakrzyczeli „musisz walczyć! Waaaaalczyć!” Zmusili go, żeby nadal pracował, bo, jak twierdzili, zamknięcie firmy oznacza „poddanie się w walce” z rakiem.
Nie rozumiem tego. Bo wiem – Przyroda mnie tego nauczyła – że pogodzenie się ze śmiercią naprawdę przedłuża życie. Kto wie, może gdyby ten człowiek zrobił to, co chciał zrobić, odstawił na bok pracę i stres z nią związany – może jego organizm dał się jeszcze wyleczyć.

Niech naparstnica purpurowa, roślina tak trująca, że samo leżenie wśród niej może się dla człowieka źle skończyć – i tak lecznicza, że wielu ludzi uratowała przez śmiercią na zawał serca – nauczy nas, że śmierć nie jest przeciwieństwem życia i życie – przeciwieństwem śmierci.

Co mogę na koniec naszej wyprawy powiedzieć? Ja już nic. Ale Edward Stachura – jeszcze tak. Ita missa est – pieśń na zakończenie pogańskiej mszy.
Idź, człowieku, idź rozpowiedz
Idźcie wszystkie stany
Kolorowi, biali, czarni
Idźcie, zwłaszcza wy, ludkowie
Przez na oścież bramy
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Rozejdźcie się po drogach
Po łąkach, na rozłogach
Po polach, błoniach i wygonach
W blasku słońca w cieniu chmur
Rozejdźcie się po niżu
Rozejdźcie się po wyżu
Rozejdźcie się po płaskowyżu
W blasku słońca w cieniu chmur
Dla wszystkich starczy miejsca
Pod wielkim dachem nieba
Na ziemi, której ja i ty
Nie zamienimy w bagno krwi
Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl