
Witajcie, Przyjaciele! Dziś udamy się śladami niełatwego współistnienia Przyrody i ludzi. Współistnienia, które ujawnia z jednej strony ludzką skłonność do robienia wszystkiego wbrew logice, a z drugiej – wielką i spokojną mądrość lasu.
Nasza wędrówka zaczyna się w Karpaczu Górnym, jeszcze do niedawna zwanym… Bierutowicami. Od Bieruta. TEGO Bieruta 😆. Tutaj, obok kościoła Wang znajduje się wejście do Karkonoskiego Parku Narodowego.

Powiadają, że ta droga to jeden z najstarszych szlaków w Karkonoszach. Z pewnością istniał już w XVII wieku. Niektórzy jednak skłonni są upatrywać w nim trasę wyprawy Dobrawy do państwa Polan, a więc wiek X. No, ale jak to powiedział kiedyś jeden mój mądry znajomy o historii: „nie możemy się dogadać, co było dwadzieścia lat temu, to jak ustalić, co było przed tysiącem lat?”
Dlatego właśnie wolę nauki przyrodnicze 😉

Przed nami Stara Polana – tak nazywa się to miejsce, które kiedyś było… osadą. W XVII wieku, kiedy przez Dolny Śląsk przetaczała się wojna trzydziestoletnia, ludzie uciekli tu z niżej położonych terenów w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do życia.
Tamta wojna była wojną religijną. Wojną o to, jak pojmować chrześcijaństwo. Jak celebrować cześć do chrześcijańskiego Boga. Była to wojna o słowa Biblii, interpretację nauki Jezusa… i w imię tego Jezusa obie strony – protestancka i katolicka – dopuszczały się rzezi, okrucieństw i zniszczenia. Gdyby chrześcijanie na poważnie wzięli słowa z ewangelii: „Nie może dobre drzewo rodzić złych owoców”, doszliby już wtedy, blisko 400 lat temu do wniosku, że być może coś z tą religią jest nie tak.
Ludzie, którzy tu uciekli, nie zastanawiali się nad tym. Ratowali życie i swoje rodziny. I znaleźli opiekę nie u tak czy inaczej pojmowanego Jezusa, Mahometa czy jakiegokolwiek z ludzkich bogów i proroków. Znaleźli opiekę u Lasu, wśród wilków.
Dziś po dawnej osadzie nie ma już śladu poza fundamentami jednego z trzech ostatnich budynków, jakie tu stały. W czasach nam bliższych służyły one za schronisko, które ostatecznie spłonęło w 1966 roku.
Jeśli udacie się kiedyś naszymi śladami zatrzymajcie się tutaj i pomyślcie. Zapytajcie lasu wokół. On opowie Wam tę historię z morałem dużo lepiej niż ja.

Skręciliśmy w drogę, prowadzącą do Kotła Małego Stawu. Słowo „kocioł” w nazwie tego miejsca jest nieszczęśliwym określeniem, jakie polska nomenklatura zarezerwowała dla jednej z najwspanialszych form geologicznych, powstających w wyniku działalności lodowca. Lodowców w Karkonoszach już nie znajdziecie, ale były tutaj podczas ostatniej epoki lodowcowej, która trwała od 117 000 do 11700 lat temu. Było wówczas w Karkonoszach o wiele zimniej niż dziś. Śnieg, który napadał w zimie latem nie topniał. Gromadził się gdzieniegdzie w grube, coraz cięższe pokrywy, aż utworzył masę lodową. Ta rzeźbiła swoim ciężarem i tarciem o podłoże górskie zbocza, aż utworzyła te wspaniałe doliny.


Kocioł Małego Stawu jest drugim po Kotle Łomniczki, największym tworem polodowcowym tego typu w Karkonoszach. Zwłaszcza zachodnia ściana, wysoka na 200 metrów i długa na blisko kilometr, olśniewa swoim majestatem i wielkością.

Droga, wiodąca w głąb kotła powoli się wznosi, mijając kolejne moreny czołowe – czyli relikty czasów, gdy klimat Karkonoszy powodował, że lodowiec topniał w takim samym tempie, w jakim się tworzył. Wówczas czoło lodowca stało wciąż w jednym miejscu, upuszczając nagromadzone w sobie kamienie. Z czasem utworzyły one coś na kształt wałów – i te wały nazywamy właśnie morenami.
I tak dotarliśmy z Bojarem nad Mały Staw – jezioro polodowcowe, od którego wzięła nazwę cała dolina. Nazwano go tak w odróżnieniu od sąsiedniego Wielkiego Stawu, gdyż – o niespodzianka! – jest od niego mniejszy 😁. Mniejszy zarówno, jeśli chodzi o powierzchnię jak i głębokość, która w Małym Stawie sięga siedmiu metrów, podczas gdy największa głębia Wielkiego Stawu to aż dwadzieścia cztery metry. To więcej, niż gwarantowana wytrzymałość większości zegarków…
Stwierdzenie, że Mały Staw jest jeziorem polodowcowym nie oznacza, że woda w nim to woda z lodowca. Lodowiec roztopił się jakieś jedenaście tysięcy lat temu, a pozostałe po nim zagłębienie wypełniła woda z licznych, niewielkich potoków, spływających po ścianach kotła. Piszę tak oczywistą rzecz na wszelki wypadek…

A teraz ciekawostka. Jeżeli sięgniecie po jakieś przewodniki po Karkonoszach, ba, po fundamentalną pracę z serii „Słownik geografii turystycznej Sudetów”, tom trzeci pt. „Karkonosze” – znajdziecie tam informację, że w Małym Stawie żyje niejaki wirek słodkowodny Otomesostoma audivitum i że jest on… ślimakiem!
Jest to przykład na to, jak szkodliwy dla umysłów uczniów (którzy później zostają autorami podobnych bzdur) jest polski program nauczania biologii. Został on skonstruowany w czasach głębokiego PRL-u, kiedy państwo nie potrzebowało biologów, ekologów i tym podobne. Nie! Program nauki biologii miał przygotować przede wszystkim: lekarzy (stąd rozległy materiał o anatomii i fizjologii człowieka), leśników (więc najwięcej uczeń się dowiaduje o sośnie przemysłowej), rolników i ogrodników (stąd wielość odniesień i przykładów roślin hodowlanych). Oprócz tego w nauce biologii jeszcze jeden relikt aż krzyczy o swoim pochodzeniu z czasów minionych: potraktowanie tasiemca jako najbardziej reprezentatywnego przedstawiciela płazińców. Do dziś w podręcznikach znajdziecie pogróżki na temat kupowania mięsa od spekulantów…
Tymczasem płazińce to nie tylko pasożyty, ale – i to w dużej większości – żyjące wolno, zadziwiające zwierzęta, prostotą budowy przypominające nam najdawniejszych przodków życia zwierzęcego na tej planecie. Wirki bezjelitowe, należące do płazińców to aż 330 gatunków!
Oczywiście, większość ludzi w swej pysze wzruszy ramionami i powie: „A co mnie obchodzi jakieś tam śluzowate, obłe robactwo”. Jednak czy wiecie, że genom wirka słodkowodnego liczy sobie 18 miliardów 390 milionów nukleotydów, podczas gdy ludzki genom liczy ich jedynie… 3 miliardy 200 milionów?
Nie znaczy to oczywiście, że wirek jest bardziej skomplikowanym w budowie organizmem od ssaków. Oznacza to jedynie, że ponieważ pochodzi od tak starych przodków, w jego DNA skumulowały się te miliony lat historii w postaci redundancji i bezsensownych fragmentów sekwencji kodu genetycznego. Kto zresztą wie, może są one bezsensowne tylko z pozoru? Może jednak coś jest w nich zapisane, tylko jeszcze nie umiemy tego odczytać? Może zapisana jest tam właśnie ta długa historia płazińców?
Niezależnie od tego, spojrzenie na spokojną taflę wód Małego Stawu powinno uczyć nas pokory wobec Przyrody, w której najmniejszy nawet robak, którym ludzie tak gardzą, że nawet nie potrafią go poprawnie nazwać i mylą go ze ślimakami – nawet taki, najmniejszy robak jest w Przyrodzie kimś wielkim i ważnym. Choćby jako strażnik prastarej historii życia.
Nad Małym Stawem wznosi się zabytkowe schronisko „Samotnia”. Niegdyś, w czasach, gdy tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na pewne potrawy, stała tutaj chatka strażnika stawu. Pilnował on, żeby nikt nie kradł pstrągów, hodowanych w stawie na potrzeby podniebienia hrabiów von Schaffgotsch. Oczywiście zdarzało się, że zachodzili tutaj zabłąkani wędrowcy. Z wolna więc siedziba ta zaczęła pełnić funkcję schroniska.
Ciekawostką jest sygnaturka na dachu budynku. Podobno umieszczono ją tutaj, żeby we mgle wskazywać przy pomocy bicia w dzwon drogę do schroniska. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że dźwięk tego dzwonu najlepiej bodaj słychać że szlaku wiodącego krawędzią kotła, nie był to dobry pomysł.
Tuż obok schroniska „Samotnia”, a właściwie tuż NAD nim – bo ledwie kilka minut drogi wyżej – znajduje się… drugie schronisko. Dziś zwie się ono „Strzechą Akademicką”. Ma ono najdłuższą, udokumentowaną historię w Karkonoszach, było bowiem niegdyś ostatnią siedzibą i budowlą ludzką stojącą przy drodze na Śnieżkę. To tutaj – wówczas w zwykłej chacie, w której rolę „pokojów gościnnych” spełniał strych z sianem – nocował Johann Wolfgang Goethe, nim o świcie udał się na szczyt Śnieżki, żeby stamtąd podziwiać wschód słońca.

Skoro już wspominamy niemieckiego poetę, warto dodać, że on sam uważał się raczej za przyrodnika i napisał kilka prac, m. in. o botanice. Był jednym z tych badaczy Przyrody, którzy stwierdzili, że obecne formy roślin powstały w procesie ewolucji, a nie kreacji – choć nie udało mu się wyjaśnić, jaki mechanizm za to odpowiada. Dokonał tego dopiero Darwin i należy pamiętać, że to nie on „wymyślił ewolucję”, jak to się powszechnie i błędnie twierdzi. Ewolucję stwierdzono dużo wcześniej i Goethe był jednym z tych uczonych, którzy występowanie tego faktu w Przyrodzie opisali. Darwin odkrył natomiast JAK to się dzieje, a nie ŻE się dzieje.
Goethe był również wielkim krytykiem chrześcijaństwa i jego teologii. Pisał o Kościele: „Chce on rządzić, a do tego potrzeba mu ograniczonych w swym myśleniu mas, które będą się korzyć i pozwolą nad sobą panować”. Nic dodać, nic ująć!
Droga wywiodła nas wyżej, ponad obydwa schroniska. Tutaj już kończy się las, ustępując połaciom kosodrzewiny.

Zbyt gruba pokrywa śnieżna zimą, za niskie temperatury, zbyt porywisty wiatr… te niesprzyjające warunki powodują, że zwyczajna sosna nie przetrwa na tej wysokości. Chyba że… chyba że Dobór Naturalny wybierze spośród sosen te mniejsze, spośród mniejszych te niższe, spośród niższych te o krótkim, płożącym się przy ziemi pniu – i kosodrzewina Pinus mugo – gotowa! Tak właśnie powstają gatunki.

I tak wyszliśmy na Równię pod Śnieżką – równinę na szczycie gór. Powstała ona w czasach, gdy Karkonosze… przestały istnieć. Wydźwignięte w procesie orogenezy hercyńskiej szczyty zrównała erozja. Jednak gdy powstawały Alpy, znów zadrżała ziemia, znów popękały pradawne uskoki tektoniczne, dźwigając Karkonosze na nowo – lecz tym razem nie jako fałd skorupy ziemskiej, ale w postaci gór zrębowych, gdzie jedna krawędź uskoku wynosi się ponad drugą. Dzisiejsze ukształtowanie powierzchni to właśnie wynik tych długich i burzliwych dziejów tego miejsca.

Równia pod Śnieżką jest też swoistą ambasadą – małym przyczółkiem północnej tundry, czyli rozległych obszarów Syberii czy Kanady, gdzie – ze względu na surowe warunki tych szerokości geograficznych – przetrwać mogą tylko trawy, porosty, mchy, krzewy i karłowate formy drzew.

Ponad płaską powierzchnię Równi pod Śnieżką wyrasta właśnie – Śnieżka. Góra o obrzydliwej nazwie. Kiedyś zwano ją bardziej dostojnie, ale znaleźli się ludzie, którzy mieli najwyraźniej talent do psucia wszystkiego, czego się dotkną. Nazewnictwa geograficznego także.
Góra Olbrzymia, Śnieżnica, Śnieżna Kopa – to dawne, o wiele piękniejsze nazwy najwyższej góry Sudetów.
I znów ponarzekam na morze bzdur, w którym pływają ludzie. Jedną z tych bzdur jest uporczywie utrzymujące się twierdzenie, jakoby Śnieżka była wygasłym wulkanem. Jest to przykład na płaskość i małość wyobraźni wierzących w to ludzi. Wyobraźni, która jest zdolna przyjąć zawsze tylko i wyłącznie JEDNO tłumaczenie rzeczywistości i nawet nie pomyśli o tym, czy są inne i czy nie są przypadkiem bardziej prawdopodobne.
Śnieżka NIE JEST wygasłym wulkanem, ale ostańcem erozyjnym. Dla dyletanta skała to skała i jedna od drugiej niczym się nie różni, bo tychże różnic tenże dyletant nie pojmie. Ale wbrew spłaszczonej mózgownicy wielu przedstawicieli Homo podobno sapiens skały różnią się między sobą m. in. wytrzymałością. Są skały twardsze, bardziej odporne na działanie wody, temperatury i wiatru, a są skały miększe. Miększe szybciej ulegają erozji, gdy twardsze się jej opierają.

Tak właśnie powstał szczyt Góry Olbrzymiej – i dlatego tak dominuje nad otoczeniem. Jest zbudowany z innych skał niż Równia pod Śnieżką. Wokół dominuje granit, który, choć jest skałą twardą i odporną, to w końcu także ulega działaniu czynników niszczących. Ale istnieją skały odporniejsze od granitu i do takich należą hornfelsy, z których właśnie zbudowana jest Śnieżka. W czasach, gdy erozja zrównała z ziemią granitowe szczyty Karkonoszy, tylko Śnieżka właśnie pozostała pośród łagodnych pagórków i równin. Fałdowanie alpejskie wydźwignęło ponownie ten rejon Ziemi, znów tworząc góry – i wynosząc na wysokości Śnieżkę jako relikt wcześniejszego ukształtowania powierzchni.

Ale dość geologicznych refleksji! Stanęliśmy u stóp Śnieżki i… sami popatrzcie.

Do tego miejsca, choć szliśmy wybrukowanym, szerokim, uczęszczanym szlakiem, pomimo tego, że była sobota – napotykaliśmy tylko pojedynczych ludzi. Natomiast od schroniska „Śląski Dom” na Przełęczy pod Śnieżką po sam jej szczyt ciągnął się nieprzerwany, ściśnięty jak sardynki w puszce tłum. Tłum poubierany jak na zajęcia w ogrzewanej sali do WF-u, względnie jak na młodzieżowy event. Ludzie ci z przerażeniem przywitali przelotny deszcz, który właśnie padał i wprost z dzikim wrzaskiem przerażenia wciskali się do środka „Śląskiego Domu”. Główna sala schroniska przypominała niesławne wagony bydlęce z czasów Zagłady, z tym, że tam ludzi pakowano przemocą, a tutaj oni sami pakowali się… dobrowolnie. W dusznym, ciężkim od wyziewów pomieszczeniu było tyle ludzi, że w każdym oknie widać było przyciśnięte do szyb postacie.
Pozostali wspinali się – a właściwie czekali w kolejce od samego schroniska aż po wierzchołek Śnieżki, smagani wiatrem i deszczem. Aż ciśnie się na myśl złośliwe pytanie: a co by było, gdyby właśnie nadeszła gwałtowna burza?
Skąd ten nagły przypływ ludzi? Oczywiście stąd, że na Przełęczy pod Śnieżką do szlaku, którym z Bojarem podążaliśmy, dołącza droga z górnej stacji wyciągu krzesełkowego z Karpacza. Wszystko jasne!
I teraz, moi kochani, mam pytanie. Na którym etapie wycieczki ci ludzie doznali JAKIEJKOLWIEK przyjemności? Czy wtedy, gdy w długiej kolejce czekali – pewnie nawet z kilkadziesiąt minut – na dole przed kasą na wyciąg? Czy wtedy, gdy z dużą prędkością wjeżdżali tymże wyciągiem, w czasie ledwie trzydziestu bodaj minut pokonując kilkaset metrów różnicy wysokości, ciśnienia, temperatury i – pogody? (Coś takiego może sprawić, że młody, zdrowy człowiek poczuje się źle, a co dopiero ktoś starszy!…) Jakiej przyjemności doznali ci ludzie, gdy ich bielutkie buciki i modne ciuchy zetknęły się nagle z błotem, piaskiem i lunął na nich deszcz? Co było przyjemnego w panicznym wciskaniu się do sali schroniska, gdzie powietrze można było kroić nożem, a gwar był głośniejszy niż w niejednym centrum handlowym? Jakiej przyjemności dostarczyło tym ludziom stanie w kilometrowej długości kolejce na sam szczyt Śnieżki, wciąż w deszczu i na ostrych, śliskich kamieniach? Co za radość znaleźli w podziwianiu na szczycie całkowitego braku widoczności oraz rdzewiejącego dzieła peerelowskiej myśli architektonicznej w postaci ohydnego budynku przestarzałego obserwatorium meteo?
Po odgłosach rodzinnych kłótni, wrzaskach przerażenia z powodu pogody, gderań, narzekań, płaczu i zgrzytania zębów wnoszę, że przyjemności ci ludzie zaznali niewiele albo i w ogóle.
Po co więc wystawiali się na takie udręki? Dlaczego zamienili weekend, czas – teoretycznie rzecz biorąc – wypoczynku w harmider, kłótnie i niewygody gorsze, niż zapewne doświadczają w szarej codzienności?
Odpowiedź jest prosta. Przybyli tu i znieśli te wszystkie męki, bo chcieli za wszelką cenę „zdobyć”, „zaliczyć” szczyt najwyższej góry w Karkonoszach.
I to jest właśnie turystyka burdelowa, którą umieściłem w tytule dzisiejszej opowieści. Jak w burdelu – zaliczyć, jak w burdelu – zdobyć wdzięki, zapłacić i wyjść. Tak ludzie traktują góry i skutek widać jak na dłoni: sprowadzają na siebie po prostu cierpienie i nawet tego nie widzą.
Przed kilkoma laty byłem gdzieś w Górach Izerskich i siedziałem na jednej ze skał. Dało się na nią wejść, choć nie było to ani łatwe, ani bezpieczne. W pewnym momencie pod skałę podeszła kilkuosobowa wycieczka. Jeden z jej uczestników – mężczyzna z kilkuletnią dziewczynką na ramieniu – zaczął się nieodpowiedzialnie na tę skałę wspinać. Nie bacząc ani na swoje, ani na swojego dziecka bezpieczeństwo, nieporadnie wdrapał się pod sam szczyt skały i wprost siłą wepchnął na niego tę dziewczynkę z triumfalnym okrzykiem: „No, to zdobyłaś!”
To chcę wam powiedzieć ja, zobaczony przez Wilka, oddany Fenrira, ten, który wyrzekł się dotychczasowego życia dla czci Przyrody i Jej Praw: Sprawcie sobie wreszcie przyjemność. Uczyńcie – wreszcie! – przyjemnym wasze życie i porzućcie te trzy paskudne czasowniki (i czynności przez nie opisane), które europejska, chrześcijańska kultura białego człowieka odnosi do Przyrody: ZDOBYĆ, POZYSKAĆ, ZARZĄDZAĆ.
Sprawmy sobie przyjemność. Przyjemność tego, że się nie „zdobyło” czy „zaliczyło”, ale OSIĄGNĘŁO. Nieważne co, nieważne, czy jest to najwyższy szczyt czy mały pagórek czy po prostu ciche miejsce w lesie. Nie liczy się punkt, do którego dojdę, tylko droga, którą przejdę – niezależnie dokąd doprowadzi.
Sprawmy sobie radość tego, że zamiast „pozyskać”, „wydrzeć” zasoby Przyrody, od Przyrody PRZYJMIEMY W DARZE.
Sprawmy sobie to szczęście, żeby zamiast Przyrodą „zarządzać” – wszak ona sama zarządza się dużo lepiej bez nas – zaczniemy z Przyrodą WSPÓŁŻYĆ.
I na znak tego, co powiedziałem, Bojar i ja nie weszliśmy na Śnieżkę, ale spod jej stóp cofnęliśmy się na Równię. Tam, wśród tundrowego, dzikiego krajobrazu i ciszy z dala od krzyków, jakie ludzka głupota wydaje – odpoczęliśmy. Odpoczęliśmy, rozkoszując się pełnią radości, przyjemności i szczęścia, których tłum ludzi z wyciągu sobie odmówił tylko dla irracjonalnej satysfakcji „zaliczenia” punktu geograficznego.

Zawróciliśmy na mijane wcześniej rozdroże, zwane Spaloną Strażnicą i udaliśmy się na zachód, ścieżką nad brzegiem Kotła Małego Stawu.


Droga ta przywiodła nas do miejsc o wprost olśniewających widokach.


Jak mały się wydaje ludzki światek tam, na dole. Mały wobec potęgi gór, niemowlęcy wobec prastarego wieku skał, nędzny i jałowy wobec bogactwa życia, które można spotkać nawet na tych wysokościach.
Kiedy spojrzeliśmy na zachód, ujrzeliśmy w pewnym momencie widniejące w oddali, szczególne miejsce.
Pośród górskich zboczy samotnie sterczy tajemnicza skała… Ruszyliśmy w jej kierunku ciekawi tego, czego jeszcze nauczy nas dzisiaj Przyroda.

Pozostawiliśmy za sobą Kocioł Małego Stawu i wkrótce ujrzeliśmy z góry jego brata – bliźniaka: Wielki Staw.

Jakby dla równowagi, Kocioł Wielkiego Stawu jest mniejszy od Kotła Małego Stawu. Ciekawym reliktem historii jest to, jak nazwano morenę, zamykającą Kocioł Wielkiego Stawu od północy. W niemieckim nazewnictwie nosiła ona miano Wzgórza Zölfela, dziś zwie się Zielarz – a obydwa od nazwiska i zawodu ostatniego z tzw. laborantów karkonoskich. Był to cech po trochę zielarzy, po trochę alchemików i farmaceutów, którzy z występujących w górach ziół warzyli najprzeróżniejsze lekarstwa.
Cech laborantów upadł, zmieciony przez ludzkie zadufanie i kult techniki końca XIX wieku. Dopiero nauka, pokornie obserwująca i bez uprzedzeń badająca tajemnice natury odkryła, jak wiele roślin, wykorzystywanych przez tych ludzi rzeczywiście zawiera dobroczynne związki chemiczne. Niejako w hołdzie dla ostatniego z laborantów Zölfela nazwano to miejsce, bogate w rzadkie i niezwykłe rośliny jego nazwiskiem.
Lecz oto dotarliśmy do tajemniczej skały.

Nosi ona – znów! – totalnie spartaczoną nazwę Słonecznik. Jest to żałosną przeróbką prawdziwej jego nazwy – Południowy Kamień. Nazywano go tak, gdyż mieszkańcy najstarszej części położonych daleko w dole: Przesieki i Podgórzyna używali tej skały do określania czasu. Gdy słońce znajduje się dokładnie nad sterczącą na grzbiecie Karkonoszy skałą wiadomo, że nadeszło południe.
Naprawdę, nie pojmuję, co kierowało tymi, którzy wymyślali tak tragicznie infantylne polskie nazwy dla miejsc w Sudetach: Śnieżka zamiast Śnieżnej albo Olbrzymiej Góry; Słonecznik zamiast Południowego Kamienia; Ciemniak w Górach Izerskich zamiast Mgielnej – i tak by można jeszcze długo wymieniać.
Skała ta nosiła też alternatywną nazwę.
Diabelski Kamień.

Od dawien dawna ludzie, przyglądając się tej skale ulegali wdrukowanej w nasz mózg skłonności, by w każdym kształcie dostrzegać zarysy ludzkich twarzy lub postaci. I tak jest w tym wypadku: północny, odstający filar wygląda jak mroczna postać w kapturze, targająca za sobą taczkę z całą resztą skały.
Stało się to asumptem do powstania legendy. Opowiada ona o tym, że niegdyś, w czasach przedchrześcijańskich czczono w Karkonoszach diabła. Gdy jednak ludzie przeszli na chrześcijaństwo, diabeł postanowił się zemścić i przytargał nad brzeg Kotła Wielkiego Stawu wielką taczkę kamieni. Zamierzał je zrzucić do stawu, aby ten wystąpił z brzegów i zalał Kotlinę Jeleniogórską i zdradzieckich eks – wyznawców. Jednak ciężka taczka sprawiła, że diabeł spóźnił się i nie zdążył schować przed południem, na skutek czego skamieniał.
Poza ciekawą, ludową interpretacją prawa Archimedesa, ta legenda przybliża nam coś bardzo rzeczywistego.
Niegdyś ludzie, poganie, czcili Przyrodę – także jej mroczne, przerażające strony. Przyjmowali i wielbili Wszechświat takim, jaki jest – bez moralnego kategoryzowania, bez rozróżniania na to, co nam się podoba, a co nie.
Ale szczęśliwe czasy się skończyły. Nadeszła era chrześcijaństwa, religii beznadziejnie tonącej w odmętach teologicznych sporów o bzdury. Religia założona przez Jezusa, człowieka, który nigdy nikogo nie kochał. Bo tylko ktoś, kto nigdy nie kochał może wpaść na pomysł, że miłość można nakazać, a przykazanie to obwarować pogróżkami wiekuistych cierpień w piekle.
Przybyła religia, która z zasłoniętymi oczami kategoryzuje. Wilki? Przecież męczą i zabijają „niewinne” sarenki i „przeczyste” owieczki! A więc są stworzeniami Szatana! Dziki, ciemny las? Siedlisko demonów! Zwykła woda? Trzeba ją egzorcyzmować i poświęcić! Dzikie zwierzęta? Są domeną diabła, bo przecież Bóg nakazał wszelkiemu stworzeniu, żeby człowiekowi pokornie służyło, a te piekielne bestie nie chcą! Więc trzeba je wystrzelać! Lasy wyrżnąć! I góry rozwalić, przeorać autostradami, zabudować – bo przecież Bóg nam nakazał: „Czyńcie sobie ziemię poddaną! Jesteście więcej warci, niż wiele wróbli! Wszelkie stworzenie niech się was boi i lęka!”
A ten Diabeł, personifikujący Przyrodę przystanął zadumany nad brzegiem Kotła Wielkiego Stawu. Zadumał się, bo jak Diabeł z legendy, tak i Przyroda ma wiele wielkich taczek kamieni, gotowych, by je zwalić na łeb ludzkiej cywilizacji. Ale skamieniała, bo czeka. Czeka – a nuż ludzie jeszcze zmądrzeją?
Lecz dzisiaj to ludzie sami podważają trzymaną przez Diabła taczkę, sami domagają się, żeby zalały ich wody z roztopionych lodowców, żar rozchwianego klimatu, tony plastiku i śmieci, które sami ludzie na siebie wyprodukowali.
Ma się Diabeł – Przyroda nad czym zadumać.
A ja, jeśli mam wybierać, to stokroć wolę uczcić tego Diabła, niż Tyrana z Nazaretu, który wybudował Królestwo Niebieskiej Korei Północnej, gdzie miłość można nakazać, gdzie dobroć i życzliwość polecić do wykonania ignorując to, co stanowi o ich istocie: dobrowolność. Nie tędy droga, Jezusie! A najlepszym dowodem na to są twoi wyznawcy, którzy przez wieki dopuścili się i wciąż się dopuszczają dzieł nienawiści, o jakich poganom by się nie śniło.
Jeśli ktoś chce być pikselem w mozaice Kościoła, na wieczność stać na niebiańskim Placu Czerwonym i wielbić Wielkiego Wodza Jezusa – proszę bardzo, każdy jest wolny. Ale ja wolę tego zadumanego Diabła, tę pełną wyuzdanej wolności Przyrodę. I ją będę wielbił, czcił – i dobrowolnie, bez nakazu kochał.
Dlatego razem z Bojarem usiedliśmy u stóp Zadumanego Diabła i długo, bezczelnie (bo wbrew boskiemu nakazowi pracy!) długo leniliśmy się jak wilki po polowaniu.

A później zaczęliśmy schodzić ku Starej Polanie. Po drodze czekało nas jeszcze jedno piękne miejsce.

Pielgrzymy – bo o nich mowa – to trzy ogromne, granitowe skały, wychylające się ze zbocza poniżej Południowego Kamienia.

Gdyby ktoś zapytał: jak powstały takie cuda natury? Odpowiedź znów kryje się w różnicy odporności skał na wietrzenie. Tym razem jednak ta różnica nie wynika z odmienności gatunków skał – bo i Pielgrzymy, i zbocze na którym stoją są zbudowane z granitu – ale z niejednorodnej odporności tej samej skały. Podczas, gdy mniej odporne części kamieni rozsypały się w piach, tworząc podłoże dla traw, krzewów i drzew – twardsze części pozostały, stercząc na zboczu.

Granit ma pewną właściwość, wynikającą z jego struktury molekularnej. Najłatwiej pęka w trzech kierunkach, ustawionych względem siebie pod kątem prostym. Dlatego skały, które widzicie na zdjęciach, poznaczyła siatka pionowych i poziomych spękań.
Tak więc nawet ogromna skała podlega prawom, które wynikają z tego, co mikroskopijne, niewidoczne…

Droga zaprowadziła nas z powrotem na Starą Polanę. Po drodze zauważyliśmy ciekawy szczegół.

W pewnym miejscu na Starej Polanie spośród szmaragdowozielonej trawy wyglądają resztki cegieł. To jedyna pozostałość po Hasenbaude – schronisku Zajęcza Buda, które było jednym z trzech budynków dawnej osady na Starej Polanie, które dotrwały do czasów powojennych.
Nie ma już osady, nie ma już Zajęczej Budy – i dobrze. W Przyrodzie każdy szczegół się liczy, żaden okruch nie jest bezwartościowy. I każdy jeden budynek mniej, każdy śmieć wyrzucony przez turystę mniej, każda najmniejsza roślina czy zwierzę oszczędzone – liczy się dla Lasu.
Dlatego Las widzi, co robisz w nim ty, który po nim wędrujesz. Widzi nie po to, żeby jak wściekły, chrześcijański bóg posyłać do piekła za coś, co się mu nie podoba – ale po to, żeby dać twoim płucom trochę czystszego powietrza, trochę przyjaźniejszego dla oczu widoku, trochę ciszy i leniwego, spokojnego szczęścia.

Tak pożegnaliśmy górskie szczyty Bojar i ja – dziękując Przyrodzie za każdą szczęśliwą chwilę w nich spędzoną.

Spomiędzy drzew wyjrzała pierwsza, ludzka budowla… złowrogie mury świątyni chrześcijańskiego boga.

Ale… w legendach Diabeł często jest szelmą i tym razem też szelmowskie oko puszcza do tych, którzy rozumieją.
Wszak na trzynastowiecznym portalu sprowadzonego z Norwegii kościoła widnieje wizerunek Fenrira, Wielkiego Wilka Pogromcy Bogów – naszego kochanego, Zadumanego Diabła 😜
Pozdrawia Was Wędrujący z Wilkiem!
Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl
Dziękuję za pouczającą dawkę informacji o moich kochanych Karkonoszach. Parę lat temu przeszedłem tą trasę, także z czterołapową przyjaciółką, Inką. Pana komentarz i opisy doskonale pasują do tego co wtedy czułem, chodząc po górach. Dzięki temu tekstowi mogłem jeszcze raz, będąc w domu, przeżyć to jeszcze raz.