Dzisiaj Przyjacielu, Bojar i ja zabierzemy Cię na kolejną wyprawę, tym razem do miejsca, gdzie legendy mieszają się z rzeczywistością, a magia z wiedzą. Do miejsca, o którym wiele już razy wspominałem, ale jeszcze nie mieliśmy okazji Cię tam zaprowadzić. Do miejsca, o którym wie niewielu, a jeszcze mniej wie, jak wielkie to miejsce ma znaczenie.
Udamy się dziś do miejsca, które jako nieliczne z wielu podobnych, rozsianych po Sudetach może się poszczycić tak mocnymi podstawami do tego, by móc uznać je za prawdziwe miejsce dawnego kultu pogańskiego.

Wyruszamy z łańcuchowej wsi, zwanej Piastowem. Nazwa miejscowości jest znacząca, bowiem została nadana po II wojnie światowej „znikąd” – to jest nie ma żadnego umocowania w dawnym nazewnictwie tej wsi.
Przed 1945 rokiem wieś nosiła nazwę… Kaiserwaldau. Oczywiście, w języku polskim mamy bułki „kajzerki”, jednak na świeżo włączonych do Polski ziemiach nie było miejsca w nazewnictwie dla czegoś takiego. Ani śladu słowiańskości nie znaleziono jednak nawet w najstarszych zapiskach: już w 1371 wieś jest wzmiankowana jako Keiserwalde. Nic zresztą dziwnego. W czasach Księstwa Świdnicko – Jaworskiego cała Kotlina Jeleniogórska objęta była intensywną akcją osadniczą. Książęta sprowadzali nie tylko polskich, ale też i niemieckich zasadźców. Czynili tak zwłaszcza w miejscach, gdzie spodziewali się rozwinąć przemysł górniczy, a do takich miejsc należały Góry Izerskie.
Dlaczego o tym wspominam? Otóż dzisiaj w naszej wyprawie będzie nam towarzyszył ktoś niezwykły, którego imię łączy się z wielką akcją „udowadniania” słowiańskości tych ziem. I tak, jak na złość „Lasom Kajzera” przemieniono je na „Piastów”, tak na chwilę przypomniano sobie o Zygmuncie Boguszu Stęczyńskim.

Żył w latach 1814 – 1890 i przez większość tego czasu był związany z Krakowem. Cóż o nim można powiedzieć? Był nieszczęśliwym i szczęśliwym człowiekiem zarazem. Nieszczęśliwym, bo urodził się w niezamożnej rodzinie, nie odebrał „wysokiego” wykształcenia, a – niestety – miał ambicje, by zostać… wielkim poetą i malarzem. Oczywiście było to niemożliwe, a przynajmniej bardzo, bardzo trudne. Szczęśliwym zaś był przez wiele lat w sezonie wiosenno – letnim. Całą zimę pracował – najczęściej jako pomocnik w pracowni rytowniczej albo malarza pokojowego – a na wiosnę rzucał pracę i po prostu… wędrował.
W czasach, gdy Tatry były mało uczęszczane, a większość ludzi myślała, że najwyższym ich szczytem jest Łomnica przewędrował je wzdłuż i wszerz. Jako prosty, wiodący żywot dziada proszalnego człowiek łatwiej dogadywał się z góralami niż uczeni lub podróżnicy z „wielkiego świata”.
Kiedy nie miał już co zwiedzać w Karpatach udał się… w Sudety. Co ciekawe, Stęczyński najprawdopodobniej nie znał niemieckiego (a jeśli już, to bardzo słabo), a mimo to swobodnie dogadywał się z miejscowymi chłopami. W dialekcie ubogich mieszkańców Sudetów było na tyle czeskich i polskich słów, że nasz wędrowny, niedoszły artysta mógł z nimi rozmawiać i – zapisywać ich wierzenia, legendy i podania.
Na nieszczęście Stęczyńskiego, odezwały się w nim jego ambicje. Gdyby po prostu napisał w formie sprawozdania to, co słyszał od chłopów, co widział zwiedzając Sudety i jakie ciekawe miejsca mu pokazywano – kto wie, może i dziś byłby jednym z ojców polskiej etnografii, uznanym, wybitnym znawcą folkloru…
Niestety, wpadł na koszmarny pomysł, żeby swoje obserwacje i przygody spisać w formie… trzynastozgłoskowego poematu.
Oceńcie sami jego wysiłki. Opisał bowiem miejsce, do którego właśnie zmierzamy, a które znajduje się nieco ponad Piastowem, na wschodnim krańcu Kamienickiego Grzbietu Gór Izerskich.
Opuściwszy słyniące posady zdrojowe,
Podziwiamy tak zwane Kamienie Bobrowe;
Które siłą przyrody jakby poskładane,
A każdy jest z granitu i ma ostrą ścianę.
Niektóre zatrważając ciężarem wiszące,
Czarnemi rozpadliny przystępu broniące;
Ale nasza odwaga i nasza wytrwałość,
Ciekawość, poświęcenie, a nawet zuchwałość
Kusi nas do zwalczania obawy i trudów,
By odpocząć zwycięzko na wierzchu tych cudów;
Co niskiemi głazami widziane z daleka,
Nie wiele obiecują dla chęci człowieka;
Aż zbliżywszy się do nich, na raz, niespodzianie,
Tak uderzą ogromem, że podróżny stanie
W szczególnem zadziwieniu, jakby skamieniały
I użyje milczenia na dowód pochwały.
Z. B. Stęczyński, poemat Śląsk. Pisownia oryginalna z rękopisu.
Wyobraź sobie, Przyjacielu, Mickiewicza, Słowackiego, Fredrę czy Norwida – a pośród nich licho odzianego pomocnika malarza pokojowego, proszalnego dziada, który w obszarpanym ubraniu włóczy się całymi miesiącami po zapadłych, zabitych dechami mieścinach – jak staje przed nimi i czyta im te okropne wierszydła, szafując obficie rymami gramatycznymi. Chyba możesz się domyślić dalszego losu naszego nieszczęsnego marzyciela. Umarł w nędzy, a jego rękopisy ocalały tylko cudem.
Aż nastał rok 1945. Do Polski nagle przyłączono Dolny Śląsk, gdzie już od niemal wieku nikt w słowiańskim dialekcie nie mówił, a jeśli już – to po czesku. Owszem, kiedyś tam dawno, dawno temu, w czasach, o których można tylko bezowocnie debatować te ziemie należały do państwa Piastów. Ale czy to wystarczająca podstawa do tego, by ziemie te przyłączać do Polski?
Nie tylko Niemcy kontestowali widzimisię Stalina, który wyznaczył granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej – ale też Czesi, którzy mieli nie mniej uzasadnione historycznie pretensje do tego regionu.
I wtedy polscy krajoznawcy wygrzebali z zakurzonego lamusa stuletnie wypociny ubogiego wierszoklety, dodali dwa do dwóch i zakrzyknęli, że jest to dowód na to, że całkiem niedawno te ziemie zamieszkiwała ludność mniej więcej polska! W 1949 roku wydano oba jego poematy o tutejszych ziemiach: Śląsk oraz Sudety.
Niestety, kiedy sytuacja polityczna się ustabilizowała i nie potrzeba już było na siłę udowadniać, czy Dolny Śląsk jest polski, czeski, niemiecki czy japoński – utwory Stęczyńskiego wstydliwie zagrzebano w otchłaniach bibliotek i zapomniano.
Ale to dzięki niemu, Przyjacielu, dzięki temu właśnie nieszczęsnemu, ubogiemu wędrowcowi przetrwały do naszych czasów opowieści tutejszych górali. Co więcej, Stęczyński był namiętnym poszukiwaczem wszelkich śladów kultu pogańskiego, który uważał za rodzimą, polską, słowiańską wiarę – daleko lepszą niż chrześcijaństwo, które ostro w swoich utworach krytykował.
Dziś jeszcze przywołamy jego postać – ale w swoim czasie. A teraz zobaczmy Bobrowe Skały, które z takim zachwytem, choć okropnymi rymami, opisywał.

Ogromna, granitowa grzęda wystaje ze zbocza pośród jesiennego lasu. Na pierwszą półkę, którą widzisz na zdjęciu da się wejść – jest tam nawet sporo trawy na której można poleżeć. A z przewieszonej wieżycy skalnej, która się nad nią wznosi można podziwiać widok na Karkonosze i Kotlinę Jeleniogórską.
To miejsce dla mnie wyjątkowe. To jedno z tych miejsc, gdzie się zaczęła moja historia powolnego odchodzenia od chrześcijaństwa oraz – równolegle – dochodzenia do ateistycznego panteizmu, pogańskiego zachwytu Przyrodą i Jej prawami.
Jest taki film, który gorąco Tobie, Przyjacielu polecam. Jego tytuł brzmi „Piknik pod Wiszącą Skałą”. Ten poetycki obraz opowiada fikcyjną historię zaginięcia trzech uczennic i nauczycielki, które w 1900 roku udają się na tytułowy piknik szkolny do Wiszącej Skały w Australii. Wspominam o tym filmie dlatego, że plenery Bobrowych Skał przypominają te, które możemy w nim zobaczyć, a także dlatego, że film ten niesie przesłanie. Oto rzeczywistość renomowanej, wiktoriańskiej, pełnej sztywnych zasad szkoły zderza się z Przyrodą i jej tajemniczą potęgą. Przyrodą, w której nic nie jest łatwe do wytłumaczenia. Bufonada przełomu XIX i XX wieku, która kazała ludziom wierzyć w niezatapialność Titanica i w to, że pierwsza wojna światowa skończy się w kilka tygodni – zostaje bezwzględnie wyśmiana i zniszczona. Renoma purytańskiej szkoły legła w gruzach tylko dlatego, że jedną z uczennic w końcu odnaleziono ale – o zgrozo! – bez gorsetu. Pierwsze pytanie, jakie pojawia się na ustach opiekunów i nauczycieli to nie: jak ona się czuje? Czy wie, co się stało z pozostałymi? – ale: czy jest „nietknięta”!
A w tle tego wszystkiego pojawia się stary, pomarszczony szkolny ogrodnik, któremu jeden z bohaterów wywodzi swoje hipotezy na temat zaginięcia nauczycielki i dziewcząt. Gdy mówi – „musi być jakieś wytłumaczenie. To pewnie coś prostego” – stary ogrodnik odpowiada mu: „Chodź no tu. Wiesz, że niektóre rośliny potrafią się poruszać?” I pokazuje mu, jak jedna z roślin za delikatnym muśnięciem zwija swoje liście.
Sceny z filmu nie wyjaśniają, co się stało z zaginionymi – ale wydaje się, jakby dzika Przyroda, groźna i majestatyczna po prostu je zabrała – zabrała ze świata sztywnych, poukładanych wartości, brutalnych metod wychowawczych, purytanizmu, chrześcijańskiej, bezwzględnej a zafałszowanej moralności, ucywilizowania i fiksacji na punkcie błony dziewiczej.

I mnie Przyroda na tej skale zabrała. Kiedy opuściłem seminarium, przeklęty i odrzucony przez Kościół, ale wciąż nieoficjalnie – a więc oficjalnie wciąż jako duchowny – myślałem, że to przejściowa „Golgota”, że to dowód szczególnego wybrania przez chrześcijańskiego boga. Myślałem, że moją misją jest głosić Chrystusa tym, którzy są od niego daleko – i wszedłem głęboko w ludzki świat, żeby głosić mu ewangelię.
Ale ujrzałem, że ludzie są znieprawieni, pełni obłudy – jak księża, tak świeccy. Większość Polaków to katolicy, którzy mają swojego boga głęboko w tyłku – a jednocześnie nie mogą się otrząsnąć z przesądów i są gotowi zabijać, gdy ktoś ośmieli się być ateistą, ośmieli się zaprzeczyć temu, w co oni już od dawna de facto nie wierzą.
Leżąc wiele razy na tej skale w zapadającym zmroku – zrozumiałem, że Przyroda jest tak innym światem od ludzkiego świata, jakby były to zupełnie rozdzielne rzeczywistości. Zrozumiałem, że zostało mi dane być podróżującym między światami i że to jest właśnie moją siłą i moim przekleństwem zarazem. Bo widzę i rozumiem świat Przyrody, ale jednocześnie oglądam świat ludzi i zupełnie go nie rozumiem. Nie rozumiem w tym sensie, że widząc najgłębsze jego prawidła dostrzegam, jakie są do cna puste, idiotyczne i nielogiczne.

Czym jest to miejsce, że zmienia fanatyków religijnych w ateistów? Czym jest, że uwalnia od wiernopoddaństwa zmyślonym tyranom, a pozwala ujrzeć Przyrodę jako jedyną, prawdziwą i najlepszą rzeczywistość? Czym jest, że otwiera umysł?
Może to zasługa tego, że w skałach tych zapisana jest prawda o dziejach Ziemi? Granitognejsy izerskie powstały w orogenezie kaledońskiej, a więc mają od 420 do nawet 480 milionów lat. Zaczęły powstawać, gdy życie dopiero się rodziło i po raz pierwszy Prawo Doboru Naturalnego dokonało wielkiego cudu kambryjskiej eksplozji życia. Gdy już się ukształtowały, wielka katastrofa – być może wybuch pobliskiej supernowej – unicestwił rodzące się życie niemal doszczętnie: wyginęło wówczas 85% gatunków.
Skały te stanowią świadectwo i dowód, że biblia cała jest kłamstwem, wymyślonym przez jednych ludzi, żeby panować nad innymi.

Wąska, żelazna drabina pozwala wspiąć się na szczyt jednej ze skalnych wież. Niegdyś był to znany punkt widokowy, bogato zagospodarowany: na szczycie skał wybudowano drewnianą wieżę widokową a pod skałami – dużą gospodę.
Wielu ludzi narzeka, jak to PRL „zaniedbał”. Drzewa zarosły dawną panoramę ze skał, gospoda obróciła się w ruiny, a wieża zmurszała i rozpadła się.
Bezczelnie uważam, że tak jest lepiej. Miejsce to jest dzikie tak, jak przed wiekami. Nie ma tu krzykliwej, pstrokatej, rozwrzeszczanej turystyki. Nie ma ciągnięcia niegodziwych zysków z Przyrody. Jest za to mgielna cisza i majestat lasu.

I niech będą przeklęci ci, którym przyjdzie na myśl na nowo to miejsce „gospodarować”: dziś tu gospodarzy Przyroda tak, jak powinno być. Człowiek nie ma prawa do tych skał, starszych niż istnienie wszelkich cywilizacji. Ludzkie gospodarzenie zawsze jest niszczeniem.

Oczywiście Karkonosze są ze skał widoczne – może nie tak rozlegle, jak przed stu laty, ale zawsze – chyba że przyjdzie się tutaj w mglisty, jesienny poranek jak ja z Bojarem.

Jeżeli obejdziemy skały od dołu, znajdziemy resztki dawnego zagospodarowania terenu: oto do dziś rośnie kasztanowa aleja, wiodąca do gospody.

Tym właśnie różni się życie od martwoty, którą otacza się człowiek. Drzewa, posadzone dla ozdoby rozwinęły się i nadal żyją, podczas gdy po gospodzie zostały tylko przysypane liśćmi fundamenty, a ludzi, którzy ją budowali od dawna nie ma.
Jeśli wierzyć dawnym opisom, gospodę wzniesiono tak. że dwie z jej ścian stanowiły naturalne skały. Miało to praktyczne znaczenie: w wiecznie zimnych zagłębieniach skał chłodziło się wino i piwo.

A jeśli chcesz zobaczyć, jak wyglądała gospoda w czasach świetności, sięgnijmy do teki Zygmunta Bogusza Stęczyńskiego, który to miejsce nie tylko opisał, ale też narysował.

Jeżeli porównasz zarys skały z prawej strony z jej rzeczywistym wyglądem, zobaczysz, Przyjacielu coś, czego nie docenili napuszeni kapłani sztuki wysokiej XIX wieku, określając prace naszego ubogiego artysty mianem bohomazów.

Jak widzisz, Stęczyński znacznie przesadził, wysmuklając na rysunku skały, że nieomal przypominają alpejskie turnie. Jednakże nie wynika to z tego, że nie umiał rysować. Przeciwnie, zarys szczelin, przewieszeń i innych cech morfologicznych skały został oddany całkiem dokładnie – odkształcono tylko proporcje. Tym samym wędrowny poeta narysował nam nie tylko to, co widział, patrząc na te skały – ale też to, jakie na nim zrobiły wrażenie.
To jest właśnie to, czego fotografia nigdy nie zdoła zarejestrować.

Potężne zamczysko skalne Bobrowych Skał jest jednak ledwie początkiem naszej wędrówki. Przynajmniej tej dzisiejszej. To miejsce nadaje się jednak do tego, żeby przychodzić tutaj tak o, na krótki pobyt wśród Przyrody. A jeśli zawitasz tutaj we wrześniu, Przyjacielu, i dobrze poszukasz w lesie otaczającym skały, być może natkniesz się na jedną z jabłoni, pozostałych po dawnej gospodzie. Zdziczały one, jabłka rodzą niewielkie, nie większe od mandarynki, ale za to o smaku, którego nie zakosztujesz w żadnym ludzkim sadzie.

Od Bobrowych Skał idziemy wąską ścieżką, która doprowadza nas do szerszej drogi leśnej opasującej od wschodu i północy górę o nieszczęsnej polskiej nazwie Ciemniak. Niegdyś zwała się Nebelberg, czyli Góra Mgielna i od jakiegoś czasu zdarza się, że autorzy rozmaitych map litują się nad niechlujstwem powojennych krajoznawców i oznaczają na mapie: Ciemniak – a pod spodem, w nawiasie – Mgielnik.
Stok góry, którym przechodzimy już od dawna słynął z gęstego, mrocznego, świerkowego lasu i dlatego nazywano go Czarnym Zboczem.

Już kiedyś to napisałem i się powtórzę – że kocham wędrówkę w lesie pogrążonym we mgle. Deszczowe, zimne, mgliste dni wykurzają z gór turystów tych krzykliwych, tych pozbawionych szacunku do lasu – i dają możliwość spokojnego obcowania z Przyrodą. Wiele wtedy można zaobserwować i wielu niezwykłych rzeczy doświadczyć.
Czarne Zbocze to nie tylko las świerkowy, ale coraz więcej znaleźć tu można buków, stanowiących niegdyś podstawowy składnik drzewostanu.

Buk ma nad świerkiem pewną przewagę ewolucyjną. Mianowicie może rosnąć przez dziesięciolecia w formie małego drzewka o cienkim pniu i czekać, spijając resztki światła, docierające doń przez igliwie lub listowie wyższych, starszych osobników. Kiedy tylko jednak któryś z nich upadnie, złamany wiatrem – buk natychmiast wystrzeliwuje do góry z prędkością nieosiągalną dla innych gatunków drzew i zajmuje wolną przestrzeń w sklepieniu lasu. Z trudnej młodości zostaje mu wewnątrz pnia ta jego cienka, narastająca przez dziesięciolecia część, działająca niczym pręt zbrojeniowy i pozwalająca na luźniejszą strukturę nowszych części przyrostu.
Świerk jednakże może radzić sobie lepiej tam, gdzie zimy są śnieżne i długie. Dzisiejszy klimat, rozchwiany działalnością – czy raczej masowością działalności człowieka – bardziej sprzyja bukom. Przyroda jednak zawsze zachowuje równowagę, a Dobór Naturalny nie eliminuje bezwzględnie i co do ostatniego osobnika tych, którzy są nieprzystosowani. Zawsze znajdzie się miejsce dla słabszych, nisza ekologiczna pozwalająca przetrwać; a gdy tylko warunki znów się zmienią, dawni przegrani mogą znów dominować.
Dochodzimy do miejsca, które zmusi nas, żeby znowu zajrzeć do wierszydełek Stęczyńskiego.

Kiedy nasz XIX-wieczny wędrowiec odwiedzał Świeradów Zdrój (który poznaliśmy przy okazji wędrówki SUDECKIE BIESZCZADY, CZYLI WYPRAWA DO SERCA IZERSKICH GÓR) zamieścił przy okazji opisu miejscowości takie oto słowa:
Witamy wioskę Flinsę pomiędzy górami,
Słyniącą z mineralnych zdrojów kąpielami;
Które ze czterech źródeł płyniących obficie,
Ją salino – żelazne, więc wzmacniają życie;
Do których gości natłok co roku przybywa,
I, nabywając zdrowie, miłych chwil używa
Przechadzkami w ustronia pomiędzy drzew cienie,
Nad mruczące strumyki i między kamienie
Na górze Kamienicy wysoko leżące,
Odwieczne czasy Wendów przypominające
Jak ci Sławianie na tę górę przychodzili,
I prastarym zwyczajem ognie tam palili.
Przewodnik nam powiada: „że ta wieś nazwaną
Jest od Flinsa, którego dawniej uwielbiano
Jako Boga ze wszystkich najlitościwszego,
Wszystkie prośby łaskawie wysłuchującego;
Po którym się pamiątka jeszcze przechowuje,
Na górze Kamienicy, co ją oględuje
Wielu gości – niektórzy z czcią, uszanowaniem,
Ucieszeni zdobytem od ludu podaniem.
Jest to Flins – Kamień szary ogromnej wielkości,
Na niem rozpłomieniano w dnie uroczystości
Święte ognie Bogowi temu poświęcone.
Gdy przyszła nowa wiara, rzucono zasłonę
Na starożytny obrzęd, który się nam święci
Z ust do ust podawanej wieści, dla pamięci.”
Z. B. Stęczyński, poemat Śląsk. Pisownia oryginalna z rękopisu.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że Stęczyński nie korzystał z usług zawodowych przewodników, którzy znani są z tego, że zawsze mają na podorędziu różne niestworzone historie. To było nie na kieszeń proszalnego wędrowca. Za przewodników służyli mu tutejsi, ubodzy mieszkańcy wsi, dobrze znający dawne podania i – co wiemy z zapisków kościelnych i etnograficznych – nawet do początku XIX wieku praktykujący obrzędy pogańskie.
Zygmunt Bogusz Stęczyński nie cierpiał niemieckich nazw i wszystkie opisywane przez siebie miejsca tytułował tak, jak je nazywali słowiańscy mieszkańcy, a jeśli takiej nazwy nie było, czasami tłumaczył na siłę nazwy niemieckie. Skutek jest tego taki, że nie zawsze wiadomo, o jakim miejscu nasz wędrowiec pisał.
W tym wypadku był na tyle uprzejmy, że przy nazwie opisywanej góry Kamienicy zamieścił w swoim rękopisie przypis brzmiący: „Kemnitzkamme, 3000 stóp”.
I tu leży problem. Nazwa „Kemnitzkamme” odnosiła się literalnie do całego Grzbietu Kamienickiego Gór Izerskich. Nie pomaga nam też podana wysokość – w przeliczeniu około 900 metrów (nie wiadomo, jakimi stopami posłużył się Stęczyński, były wówczas w użyciu różne – wszystkie wszakże odpowiadały około 30 centymetrom). Średnio licząc, wysokość wszystkich głównych szczytów Kamienickiego Grzbietu oscyluje wokół tej wartości.
Pozostaje nam więc tylko jedno – przewędrować cały Grzbiet Kamienicki i poszukać miejsc, które mogły być miejscami kultu, a które noszą jakieś tego dodatkowe znamiona.
Jednym z takich miejsc jest właśnie stojący na zboczu Mgielnika Sowi Kamień.

Sowi Kamień stoi nieopodal dwóch miejsc, których kontekst może wskazywać na jego rytualne wykorzystanie. Po pierwsze, nieopodal z ziemi wysącza się Jelenie Źródło (a ściślej rzecz ujmując, w okolicy jest kilka źródeł, z których chyba każde zdążyło zostać na różnych mapach oznaczone tą nazwą). Po drugie, Sowi Kamień stoi w pobliżu Babiej Przełęczy, zwanej też… Polaną Czarownic.

Nazwy te są nieprzypadkowe. Kościół Katolicki, gdy tylko donoszono mu o kultywowanych gdzieniegdzie praktykach pogańskich, starał się za wszelką cenę je zwalczyć. Duchowni od dawna byli świadomi tego, jak okrutna i nieludzka jest religia chrześcijańska i że nie stanowi żadnej konkurencji dla radosnego, roztańczonego w świetle księżyca pogaństwa, czczącego Przyrodę – prawdziwą, namacalną. Wiedzieli więc, że zaprowadzić nową wiarę można tylko przemocą. Co też do dzisiaj usiłują robić.
Jedną z propagandowych metod było zohydzanie dawnych wierzeń poprzez wiązanie ich z czarną magią uprawianą przez rzekome wspólniczki Szatana, czyli czarownice.
Księża po wiejskich kościołach grzmieli z ambon, iż każda kobieta jest z natury nienasyconą seksualnie dziwką. Że niektóre, miast pobożnie dawać gwałcić się pijanemu mężowi i rodzić kolejne dzieci udają się na rozstajne drogi w lesie, gdzie sikają na krzyże i kaplice przydrożne. Podobno tylko tyle wystarczyło zrobić, a od razu zjawiał się przy nich demoniczny oblubieniec z piekła i w zamian za duszę zaspokajał je seksualnie.
Dzisiaj, w XXI wieku wielu duchownych katolickich, co ciekawe zwłaszcza tych z młodszego pokolenia (sic!) mniej lub bardziej dosłownie, nadal wierzy w takie bzdury.
Babia Przełęcz, Polana Czarownic, Hexenplatz – coś tu musiało być, skoro takimi inwektywami ochrzczono to miejsce.
Czy Sowi Kamień mógł być miejscem palenia ognia i modlitwy do Przyrody? Jego konstrukcja wydaje się to potwierdzać. Ma kształt wysokiego zęba skalnego, ale dość łatwo można się na jego wierzchołek wspiąć, gdyż system półek i szczelin niemal jak po schodach wiedzie nas na samą górę.

Idealnie nadaje się to miejsce do tego, by u stóp kamienia gromadzić modlących się, a na szczyt wchodziłby żerca lub wołchw i rozpalając na szczycie ogień bądź to składał bogom ofiary, bądź przewodniczył obrzędom.
Czy to jest ów Kamień Flinsa, wspomniany przez przewodnika? Nie wiadomo. Możliwe zresztą, że takich kamieni czy miejsc kultu było w rzeczywistości kilka, a każde służyło mieszkańcom innych miejscowości.

A sama Polana Czarownic? Trzeba pamiętać, że obrzędy pogańskie zawsze łączyły się z czymś w rodzaju festynu, zabawy ludowej w lesie. Takie miejsca jak to – płaska polana pośrodku lasu, w pobliżu źródeł – idealnie się do takiego celu nadawała. Nic, tylko rozpalić tutaj ognisko i tańczyć wokół niego, tańczyć bez oglądania się na ponurą moralność chrześcijańską, wiecznie jęczącą, bo jakiś tam Jezus umarł na krzyżu, na co zresztą zwyczajnie sobie zasłużył.
Chrześcijaństwo nienawidzi zwyczajnej, ludzkiej radości: tańca, seksu, wina i pieśni. Ciągle poucza ludzi, jacy to nie są grzeszni – przy czym pod pojęciem grzechu nie rozumieją chrześcijanie wojen, strzelania do ludzi na froncie, koszenia karabinem maszynowym rzędów nieprzyjaciela i spuszczania mu na głowę bomb atomowych. Byleby tym nieprzyjacielem był bolszewik, Żyd, komunista, lewak, homoseksualista, mieszkaniec Brukseli, mason, małżonek niesakramentalny, innowierca, ateista, poganin. Grzechem natomiast jest się cieszyć życiem, korzystać z niego, smakować je – i tak stawia się ludziom do czczenia zjawę z Fatimy zmyśloną przez rozhisteryzowaną dziewczynkę, która miała wrzeszczeć: „Pokuty! Pokuty! POKUUUUUUTY!!!”
Coś musi być w tym miejscu, skoro tutaj – na Bobrowych Skałach, Sowim Kamieniu, na Polanie Czarownic – narodziło się moje odejście od tej wisielczej wiary.
I jeżeli nie mogę przestać o tym mówić czy pisać to dlatego, że nie mogę uwierzyć swojemu szczęściu, że z tak okropnej niewoli Przyroda zechciała mnie wyswobodzić.
Jednak jest miejsce na Grzbiecie Kamienickim, które z pewnych powodów o wiele bardziej pasuje do legendy o miejscu pogańskiego kultu. Musimy udać się na zachód, wąską ścieżką wiodącą samym wierzchołkiem grzbietu.
Miejsce to pełne jest magii – i to magii bardzo naukowej. Przynajmniej takim dane nam je było z Bojarem oglądać.

Gdy mgła opada bliżej ziemi, a nad nią rozpogadza się niebo i słońce zaczyna prześwietlać opary – możemy widzieć coś, co pewnie i Tobie, Przyjacielu nie raz zdarzało się widzieć: jasne smugi promieni światła, rozproszone we mgle.
Jednak czy wiesz, że to jakże magiczne zjawisko ma swoją nazwę naukową? Zwie się efektem Tyndalla.
Mniej więcej w czasach, gdy Stęczyński wędrował po Sudetach, irlandzki fizyk Tyndall opisał i wyjaśnił to zjawisko. Powstaje ono, gdy światło przenika przez niejednorodną mieszaninę dwóch substancji, w której jedna jest rozpraszana przez drugą. W tym wypadku mamy powietrze, które rozprasza mikroskopijne kropelki wody, tworzące mgłę. Światło załamuje się na kropelkach wody, tworząc niezwykłe pasma światła, które możemy obserwować.

Tak, magiczny spektakl, który oglądasz, jest dziełem tej właśnie, znienawidzonej przez wielu matematyki, fizyki i chemii. Znienawidzonej, bo żeby je pojąć, trzeba wysilić mózg. A po co go wysilać, skoro pod ręką jest o wiele łatwiejsze do pojęcia dla przeciętnego cepa wytłumaczenie: TO BÓG!
Nic dziwnego, że rozhisteryzowani, żądni cudu ludzie, zgromadzeni pewnego mglistego dnia w Fatimie po kilku minutach groźnego dla zdrowia, usilnego wpatrywania się w słońce zaczęli mieć wrażenie, że to się porusza, zbliża, oddala i tym podobne. Ciekawe, ilu z wówczas zgromadzonych ludzi doświadczyło z łaski rzekomej matki boskiej uszkodzenia wzroku?
Niestety, za taki stan rzeczy bynajmniej nie jest odpowiedzialna ta czy inna religia – bo te religie jedynie zastany stan rzeczy bezwstydnie wykorzystują. Za taki stan rzeczy odpowiedzialna jest niska inteligencja, kiepskie wykształcenie i nawyk umysłowego lenistwa.
Nie trzeba wiele chodzić, żeby napotkać inny tego przykład.

Szlak doprowadza nas do górnych krańców wsi Kopaniec. Za sprawą Youtube i kilku artykułów w lokalnych mediach wieś rozsławiono jako miejsce, gdzie zobaczyć można „autentyczne” „wały kultowe”, mające być rzekomo pozostałością po pogańskich miejscach kultu.
Nie daj się zwieść, Przyjacielu. Te wały mają tyle wspólnego z pogańskim miejscem kultu, co biskupi polscy ze skromnością i ubóstwem.
Asumpt tej sensacji dało pozorne podobieństwo tych stosów kamieni do prawdziwych wałów kultowych na szczycie Raduni w masywie Ślęży. Jednak wystarczy spojrzeć na dobrą mapę, rozejrzeć się po lesie, żeby zorientować się, że coś tu nie gra. Po pierwsze, wały takowe nie znajdują się tylko w Kopańcu. Cały stok góry Ciemniak – Mgielnik usiany jest wprost takimi wałami, a jeden z nich przebiega tuż obok Bobrowych Skał.

Jeżeli przypatrzymy się ich rozmieszczeniu szybko zauważymy dwie rzeczy: zarys wałów to nie okręgi, ale prostokąty, co zupełnie przeczy ich kultowemu wykorzystaniu. Ale ostateczny cios otrzymuje hipoteza kultowego charakteru tych reliktów, gdy nałożymy na ich zarys mapę dawnego podziału gruntów uprawnych i zobaczymy, że… idealnie się ze sobą pokrywają!
Badania na ten temat przeprowadzili pracownicy Instytutu Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego, a ich wyniki opublikowali w 2015 roku na łamach naukowego czasopisma Śląskie Sprawozdania Archeologiczne, tom 57, str. 229 – 248. Autorami analizy są: dr Paweł Duma, dr Anna Łuczak oraz prof. dr hab. Jerzy Piekalski, a sam artykuł nosi tytuł: Kopaniec w Górach Izerskich. Przykład adaptacji wsi do skrajnych warunków środowiska naturalnego.
Odkryli oni, że rzekome „wały kultowe” są tylko i wyłącznie efektem trudności, jakie napotykali osadnicy na wyżej położonych stokach Kamienickiego Grzbietu. Wyznaczone im pod uprawę działki często pokrywał gruz kamienny i skały. Musieli je forsownie usuwać, czasami rozbijać na drobniejsze kawałki. Ponieważ nie mieli gdzie tego wszystkiego wywozić, układali je na granicach swoich działek w nieraz całkiem okazałe wały i kopce.
Jak napisali autorzy artykułu:
(…) teren ten poddano działalności osadniczej dopiero w okresie nowożytnym, gdy wystąpił wyczuwalny niedobór ziemi rolnej. Niżej położone partie wsi były zagospodarowane już w okresie średniowiecza. Przystosowanie do celów rolnych wyżej położonej strefy, wiązało się z dużym wysiłkiem logistycznym i inżynieryjnym. Przypuszczamy, że na obszarze występowania kamiennych wałów w dużych ilościach znajdowały się wcześniej wolno stojące, bloki kamienne dużych rozmiarów, jak i liczne kamienie, luźno zalegające na powierzchni. Największe z nich nawiercano i rozłupywano, a następnie transportowano i składowano wzdłuż granic pól/łąk. Dokładny czas, gdy ten proces miał miejsce, nie jest znany. Możemy przypuszczać, że był rozciągnięty na stulecia. Zagadnienie to jest jednym z głównych problemów badawczych dla przyszłych studiów. Wiele w ten sposób uzyskanych pól porasta obecnie las. W trakcie wstępnej prospekcji terenowej udało się również odnaleźć przykłady niedokończonych wałów, pokazujących, że proces przygotowania ziemi pod uprawę był trudny i nie zawsze kończył się powodzeniem.
Tymczasem jednak typowym, polskim cepom nie chce się zajrzeć do profesjonalnej pracy archeologicznej, wolą snuć niestworzone bajki o ogromnym, bo ogarniającym pół grzbietu kamienickiego miejscu kultu, gdzie z pewnością lądowało UFO, a pod ziemią ukrywa się Hitler siedzący na złotym pociągu. No i oczywiście, jeśli był o tym „filmik na Youtube” to z pewnością jest to dla nich absolutna prawda.

Porzućmy więc te fałszywe – i szkodliwe tym samym dla poznania prawdy brednie. Prawda zawsze jest bardziej fascynująca od ludzkich opowiastek, a to, co doświadczyć można spokojną, wnikliwą analizą przekracza to, czym mami nas wybujała wyobraźnia.
We wspomnianym filmie Piknik pod Wiszącą Skałą mamy taką scenę, gdy pod skałami odpoczywa cała grupa, w tym dwie nauczycielki, Jedna z nich to słodziutka, romantyczna i zaczytana w poezji marzycielka, a druga to surowa, do bólu logiczna uczona, która wyjaśniała dziewczynkom, że skała ma milion lat i że to w skali geologicznej bardzo niewiele. Widzimy ją, jak na pikniku w ramach relaksu czyta sobie… skomplikowane zadanie z geometrii. Zgadnij, Przyjacielu, którą z nich Przyroda wezwała do siebie? Właśnie tę drugą.
Tak więc Przyroda do swoich tajemnic dopuszcza właśnie takich, nudnych, logicznych naukowców, a nie poszukiwaczy tanich sensacji i opowieści niesamowitych.
A mają czym się pożywiać tacy poszukiwacze w Górach Izerskich. Na rozstaju leśnych dróg zauważyć możemy w lesie tajemnicze ruiny.

Nie ma tu oczywiście żadnych tajemnic. Znajdowała się tutaj leśniczówka Leopoldsbaude, służąca za schronienie robotnikom leśnym i – niekiedy turystom. Za czasów III Rzeszy powstał tutaj niewielki obóz Służby Pracy Rzeszy, czyli Reichsarbeitsdienst.
Początkowo były to ochotnicze zastępy młodzieży, które starano się przez pracę uczyć karności i posłuszeństwa wobec nowego, nazistowskiego porządku. Szybko jednak służba w RAD stała się obowiązkowa i każdy młody Niemiec musiał odbyć w niej półroczyny staż. Gdy zaś sytuacja III Rzeszy się pogorszyła, coraz częściej „praca” w RAD oznaczała w praktyce wysłanie na front.
Obozujący tutaj młodzi robotnicy najprawdopodobniej pomagali w przeróżnych pracach leśnych, związanych z wycinką, transportem drewna, budową szlaków i dróg.
Tak, właśnie tacy są ludzie i ludzka, chrześcijańska cywilizacja. Wąska grupa zapędza większość społeczeństwa do pracy: dzięki temu mogą tacy się wylegiwać i nic nie robić, A ludziom, umęczonym pracą nie chce się myśleć. I tym prostym sposobem władza ma środki na próżniacze życie i głupi, a więc posłuszny lud pod sobą. Żyć, nie umierać!
I gdzieś na przekór tym „chrześcijańskim wartościom” wędrował sobie taki Stęczyński, który pracował tylko tyle, ile było niezbędne, wolał żyć w nędzy, byle tylko móc wędrować i zachwycać się cudami Przyrody. I gdzieś na przekór temu jestem taki ja, wędrujący z Wilkiem po górach i trawiący później długie godziny na opisywaniu tego wszystkiego – a przecież powinienem „być dyspozycyjnym”, pracować po 12 godzin dziennie, „robić biznes”, „karierę”, ponieważ „muszę” mieć trzy samochody, „pobudować” „amerykańską” parterówkę, bo to modne.
Nie, nie muszę i nie będę.

Idziemy teraz zboczem najwyższej góry Kamienickiego Grzbietu czyli – Kamienicy. Może to nią właśnie, a nie cały grzbiet miał na myśli przewodnik Stęczyńskiego? Wkrótce się przekonamy, że jest to bardzo, ale to bardzo prawdopodobne…
Napotykamy tutaj resztki bukowego starodrzewu, który niegdyś porastał większość niższych partii gór. Co więcej, według niektórych badaczy, takich jak Peter Wohlleben większość Europy była pokryta takim lasem. Był to właśnie ten las, który tak przerażał Rzymian, ten las, który pochłonął ich całe trzy legiony w bitwie z Arminiuszem i ten sam o którym wierzyli, że ciągnie się w nieskończoność.
Wyprawa w Góry Izerskie pozwala podziwiać przejaw także tego najmroczniejszego życia lasu. Rozliczne grzyby , jak na przykład czernidlak kołpakowaty – wysuwają swoje owocniki, pozwalając doświadczać nam różnorodności ich kształtów i właściwości.

Grzyby są szczególnie ważne na tej naszej wyprawie. Wszak poszukujemy miejsca kultu Flinsa, łużyckiego boga śmierci i świata podziemnego. A co jest światem podziemnym w Przyrodzie, jak nie ta ukryta w glebie część lasu, tak przez nas niezauważana, a przecież stanowiąca jego większość! Korzenie drzew, ryzosfera, wreszcie oplatająca i przenikająca wszystko grzybnia – a wszystko to wciąż słabo zbadane, wciąż pełne nowych pytań. Na przykład o to, dlaczego drzewa oddają lwią część z trudem wypracowanych składników odżywczych grzybom? Co w zamian otrzymują? Jakie informacje przenoszą tajemnicze sygnały chemiczne, które drzewa grzybom i grzyby drzewom przekazują?
Jeśli przyjrzeć się temu, czym jest las, do złudzenia zaczyna on przypominać jeden, wielki mózg, w którym neuronami są drzewa, a komórkami glejowymi grzyby.

Jest tu takie miejsce, gdzie podziwiać możemy niemal cały, równoległy do Kamienickiego, Grzbiet Wysoki Gór Izerskich, w tym jeden z jego najbardziej charakterystycznych szczytów, czyli Wysoki Kamień.
Za chwilę jednak leśna droga zaprowadzi nas na tyły rozczłonkowanego masywu Kamienicy i znajdziemy się daleko po drugiej stronie.

Rośnie tutaj drzewo, które, gdy je pierwszy raz zobaczyłem, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wszystko wskazuje na to, że było to niegdyś wysokie, stare drzewo, ale wiatr złamał jego pień w połowie. Mimo to – przetrwało i żyje, wciąż wypuszczając ze starego pnia nowe gałęzie.

Zbliżamy się, Przyjacielu do najważniejszego miejsca w tej opowieści. Być może jest to właśnie miejsce kultu Flinsa – Welesa, słowiańskiego uosobienia nieuchronnego prawa Przyrody, jakim jest śmierć. Śmierć, która wbrew chrześcijańskiej, spodlałej retoryce nie jest przeciwieństwem życia, ale jego niezbędnym elementem. Las to część nadziemna, żywiąca się światłem – i mroczna część podziemna, żywiąca się śmiercią. Taka jest Przyroda i za to ją uwielbiam.

Miejsce to znajduje się na długim odgałęzieniu Kamienickiego Grzbietu, które odchodzi na północ od Kamienicy, poprzez szczyt Kowalówka i kończy się górą Tłoczyna. Dokładnie pomiędzy tymi dwoma ostatnimi kulminacjami odnajdziemy polanę, na której niegdyś stała Bycza Chata – niewielka, nieużytkowana chatka stanowiąca okazjonalne schronienie dla wędrowców.
Teraz wystarczy leśną drogą przejść na zachód i cierpliwie rozglądać się po lesie.

Nie pamiętam, kiedy przyszedłem tutaj po raz pierwszy. Nie pamiętam, co mnie tu konkretnie zwabiło, że odnalazłem to zapomniane miejsce w lesie. Ale odtąd powracam tutaj stale. Także dziś z Bojarem i z Tobą, Przyjacielu.
Oto prawdziwe, święte miejsce kultu. Wolframowe Źródło.
Już kiedyś o tym pisałem, ale na wszelki wypadek opowiem Ci jeszcze raz, Przyjacielu, skąd się wzięła tak niezwykła nazwa tego miejsca. Nie pochodzi ona od pierwiastka chemicznego o liczbie atomowej 74 i masie atomowej 183,84, czyli wolframu. Nazwa pierwiastka wzięła się od minerału, w którym go odkryto, czyli wolframitu, a on z kolei został tak nazwany od niemieckich słów Wolf i Rahm, czyli „Wilcza piana”.
Wolframit nigdzie w okolicy nie występuje. Nazwa zaś miejsca jest dużo starsza, i sięga tego samego źródłosłowu, z którego wywodzi się staroniemieckie imię: Wolfram, a mianowicie ze staro – wysoko – niemieckich słów: Wulf i Hraban, czyli: „wilk i kruk”. Tak z czasem powstała stara nazwa tego miejsca: Wolframbrunnen – Wolframowe Źródło.
Istniał drugi wariant nazwy tego miejsca, a mianowicie Wolfsborn lub Wolfsbrunn, o których wspomina przedwojenna praca Heimatbuch des Kreises Löwenberg in Schlesien. W tym wypadku tłumaczylibyśmy nazwę jako po prostu: Wilcze Źródło. Dziś niemożliwe jest już odtworzyć, która nazwa jest tak naprawdę starsza. Jeśli jednak przyjmiemy, że źródło to zwano Wolframowym, a więc – „Wilczo – kruczym”, to warto uświadomić sobie, że istnieje w Przyrodzie silna podstawa do tego, by te zwierzęta ze sobą łączyć.
Wilki i kruki to zwierzęta żyjące ze sobą w symbiozie. Wilki zostawiają sporą część upolowanej zdobyczy krukom, a te w zamian ostrzegają je przed niebezpieczeństwem i naprowadzają z powietrza na ofiarę. Wiele wskazuje na to, że wilki i kruki potrafią się porozumiewać i dzielą swój czas nie tylko „zawodowo”, w zdobywaniu pożywienia – ale także w zabawie.
Ludzie od wieków obserwowali tę przedziwną przyjaźń, przyjaźń nie tylko ponadgatunkową – ale ponad gromadami, przyjaźń potomków dinozaurów ze ssakami. Przyjaźń i porozumienie, do którego człowiek jest niezdolny.
Nic dziwnego, że poganie czcili te zwierzęta, bo widzieli w nich uosobienie tej prawdy, że w Przyrodzie nie ma tak naprawdę „walki” o przetrwanie. Tylko u ludzi jest albo wojna, albo pokój. Albo przyjaźń, albo nienawiść. Ale w lesie te wszystkie słowa tracą znaczenie. Nie ma w Przyrodzie jasnej różnicy między walką o byt a porozumieniem, między przyjaźnią a rywalizacją, między życiem i śmiercią. Przyroda jest ponad dobrem i ponad złem.
Wilki i jelenie mogą razem przychodzić do tego źródła pić wodę, a przy okazji jakiś mały wilczek zacznie się bawić z jelonkiem. Takie widoki nie są w Przyrodzie niczym niezwykłym. W Przyrodzie nie ma różnicy między egoizmem a pomaganiem sobie, nie ma stałego podziału na napastników i ofiary.
Ludzie niegdyś mieli bardziej otwarty umysł – i, przede wszystkim – bardziej otwarte oczy. Jeszcze nie zaślepiła ich ta czy inna zinstytucjonalizowana religia z jasną doktryną, teologią i innymi okowami, wbijającymi ich w okrutne i straszliwie głupie, jezusowe: „tak – tak, nie – nie, a co nadto jest – od złego pochodzi”. I tak jak nazizm opierał się na uproszczeniu rzeczywistości i podaniu sfrustrowanym a mało inteligentnym, młodym byczkom prostej odpowiedzi na wszystkie pytania: „za wszystkim stoją Żydzi” – tak religia chrześcijańska opiera się na potwornym uproszczeniu, którym jeszcze się szczyci: tu dobro, tam zło. Tu białe, tam czarne. A wszystkie pola kwadratowe.
Rzeczywistość to nie szachownica i wystarczy rozejrzeć się po lesie, żeby to pojąć. Dlatego ci, którzy tę prawdę znali i rozumieli uciekali do lasu. I dlatego też chrześcijanie wszystkich wyznań z taką nienawiścią i strachem odnosili się do tego co dzikie, niepojęte, mroczne i… naturalne.
Dlatego też, gdy Kościół zorientował się, że to miejsce jest czczone, natychmiast zareagował. Źródło nakazał nazywać „źródłem świętego Wolfganga”, a poniżej, w lesie, gdzie zbierali się poganie – ustawiono w XII wieku drewnianą kaplicę, w XIX wieku zaś – murowaną.
Jednak pamięć o dawnej nazwie przetrwała. Przetrwała też pamięć o miejscu kultu – i dlatego kaplicę zwano Heidnische Kapelle – „Pogańską Kaplicą”.
Tak, Przyjacielu. Teraz właśnie tam się udamy.

Niełatwo ją odnaleźć. Woda z Wolframowego Źródła i kilku innych, rozsianych po lesie strumieni spływa do głębokiej doliny zwanej Ciemnym Wądołem. Tam to właśnie, wśród podmokłego, pełnego wiatrołomów lasu znajdują się ostatnie relikty miejsca pogańskiej modlitwy – i chrześcijańskiej z nią walki.
Droga na zachód od Wolframowego Źródła doprowadza nas do dwóch zbiorników wody pożarowej, które wybudowano tutaj gdzieś za czasów PRL-u. Trzeba zejść z drogi, i, trzymając się wschodniego wału zbiorników zejść poniżej zbiornika dolnego. Tutaj trzeba przejść kilka strumieni i przedostawszy się na północno – zachodni kraniec dolnego zbiornika… iść przed siebie.
Poszukiwane miejsce odnajdziesz bez trudu, Przyjacielu. Najpierw zobaczysz nieporośniętą drzewami, płaską skarpę wystającą ze zbocza – a poniżej niej, dosłownie kilka kroków na północ – przywalone przez wiatrołom resztki kamiennych fundamentów.
Zanim pokażę Ci zdjęcia tego miejsca, oddam głos pewnej blogerce, która przy okazji rowerowej wycieczki zawitała tutaj w maju tego roku. Opowieść ta zaintrygowała mnie ze względu na barwny opis osobistych odczuć, o jakie przyprawiło ją miejsce, do którego zmierzamy:
Włączyłam swoją dziewiętnastowieczną mapę on-line i sprawdziłam: poniżej zbiorników zaznaczona jest niewielka skarpa, a jeszcze kawałek dalej miała znajdować się kaplica. Spojrzałam w lewo. Moim oczom ukazał się wyrównany teren zakończony oznaczoną na mapie skarpą.
Weszłam na środek placu… Niebo zaciągnęło się i spochmurniało tak, że las nagle pociemniał… wiatr ustał, a ptaki umilkły. Po plecach przebiegły mi ciarki… Znam tę reakcję swojego organizmu. Nie pierwszy raz trafiam na miejsce z aurą. Miałam tak w Arkonie na Rugii w miejscu kultu Świętowita i na Chełmie Gryfickim, gdzie trafiłam na miejsce, nie wiem po czym. Tu było podobnie… Nie była to dobra aura. Bałam się zamknąć oczy, by moja wyobraźnia nie zaczęła mi podpowiadać jakiś masakrycznych wizji. I gdy z drzewa zerwał się wielki ptak… mało nie zeszłam na zawał. Kaplica powinna być poniżej. Ja jednak przeczuwam, że słowiańskim miejscem kultu Flinsa, boga śmierci, był teren na wale, a znajdująca się poniżej kaplica choć nosi nazwę pogańskiej powstała znacznie później, jako chrześcijańska odpowiedź na wcześniejsze wierzenia.
No cóż. Autorka prowadzi dwa blogi – „Kobiece Rozmówki Przy Herbacie” (https://www.rozmowki-kobiece.pl/) oraz… „Biblijne cytaty”. We wprowadzeniu do tego drugiego pisze:
Mam wiele pytań, ale drogowskazem jest mi Biblia. Czytając ją codziennie od nowa zachwycam się Słowem.
Oto teraz, Przyjacielu, zobaczymy, co się stanie, gdy na to miejsce o „niedobrej aurze” przyjdzie ktoś z „przeciwnego obozu”, kto oddał duszę Szatanowi, bluźnierca i ateista, wraz ze swoim demonicznym, wikowatym towarzyszem Bojarem.

Słońce kryło się już za górami, gdy zaczęliśmy schodzić wśród błota i zwalonych pni poniżej obu zbiorników.

Bojar nagle przyspieszył. Ruszył zwierzęcą ścieżką pewnie, jakby od dawna ją znał. A potem trafiliśmy na ową złowrogą Skarpę.

Nasza poprzedniczka zapewne nie miała odwagi zagłębiać się w mrok lasu. Ale ani ja, ani Bojar nie odczuliśmy ani krzty strachu.

Zeszliśmy w bagienny i pełen powalonych drzew, gęsty świerkowy las. I znaleźliśmy resztki kaplicy, którą chrześcijański bóg i jego Kościół chcieli walczyć z Przyrodą – ale oto Przyroda pożarła ich dzieło.

W tym momencie Bojar… zwariował. Zaczął dokazywać: pląsać, podskakiwać, biegać tu i tam, padać na przednie łapy w geście zaproszenia do RADOSNEJ ZABAWY. Niemal wywrócił mnie w błoto.

Tak, Przyjacielu. W zapadającym zmroku to ponoć „złe miejsce”, które naszą pobożną poprzedniczkę przeraziło tak, że „mało nie zeszła na zawał” – nas przywitało z radością i przyjaźnie. Z dumą pochwalił się nam Las tym, co zrobił z pomnikiem okrutnego, ludzkiego boga. A na owej „przeklętej” Skarpie usiedliśmy w łonie ciemnego lasu. Poczułem się bezpiecznie, jak nigdzie indziej.
Bojar przyszedł tu po raz pierwszy, ale ja byłem w tym lesie wcześniej, bo latem 2016 roku i tutaj rozbiłem namiot, i spędziłem noc.
W nocy śniło mi się, że wyraźnie czuję, jak Ktoś podchodzi pod namiot i czuję jego oddech. I wówczas, znikąd przyszła mi do głowy szalona myśl: weź psa, weź psa. Wilkowatego. Skrzywdzonego przez ludzi.
Ares, mój pierwszy towarzysz miał numer chipa rozpoczynający się od cyfr 666.
Oczywiście to daje mi Przyroda i jej twarda Rzeczywistość, rzeczywistość, którą można poznać tylko naukowo: logicznie i empirycznie – że nie muszę się przejmować snami, przypadkowymi zbiegami okoliczności, przeczuciami, aurami i całą resztą tym podobnych bzdur. Jeżeli się mylę i coś one rzeczywiście oznaczają – to nic nie tracę, bo to samo, co mówią one mówi mi i nauka.
À propos „wielkiego ptaka”, który przestraszył naszą poprzedniczkę, to największymi i przy okazji dość licznymi ptakami w tej okolicy są właśnie kruki.
A ja czułem się tak spokojny, gdy Bojar, zadyszany swoim tańcem usiadł przy mnie na Skarpie. Jak bardzo nie chciało mi się stamtąd odchodzić…

Przed zmrokiem jednak musimy zdążyć pokazać Ci, Przyjacielu jeszcze jedno miejsce. Czy łączyło się ono z pogańskim kultem w Ciemnym Wądole? Trudno powiedzieć.
Sama dolina Ciemnego Wądołu jest bardzo pięknym miejscem. Dnem spływa potok Mrożynka zasilany, między innymi, przez Wolframowe Źródło. Jesienią przeciwne zbocze doliny przybiera się w pasy o trzech różnych barwach: najwyżej są ciemnozielone świerki, poniżej jasnożółte modrzewie, a niżej brązowe listowie buków.


Schodzimy ścieżynką nieco powyżej potoku, a ściślej rzecz biorąc – równoległym potokiem. Oto po starej ścieżce spływa bowiem regularny, bliźniaczy do tego w dole strumień, łączący się z Mrożynką dopiero u samego wylotu doliny.

Ściemniało się coraz szybciej, ale my forsownym marszem zeszliśmy ścieżką do samego wylotu Ciemnego Wądołu, żeby… stromą ścieżką wejść z powrotem prawie na sam szczyt Tłoczyny.
Tutaj, na zboczu wysoko ponad Ciemnym Wądołem rośnie prastary, grubopienny buk, a obok niego ze zbocza wychylają się Jelenie Skały.


Zdążyliśmy wejść tak wysoko na tyle szybko, że mogliśmy obejrzeć słońce zachodzące za górami, gdy dolina Ciemnego Wądołu już pogrążała się w mroku.

Czy to jest ów Kamień Flinsa, na którym, jak twierdził przewodnik Stęczyńskiego palono niegdyś ognie ku czci boga śmierci? Ciężko powiedzieć. Jest to jedyne tak wybitne zgrupowanie skał na w masywie Kamienicy – i znajduje się w pobliżu miejsca, które służyło kultowi pogańskiemu.
A może to owa tajemnicza Skarpa jest owym kamieniem, przysypanym ziemią i resztkami drzew?
Ciężko orzec, ale w sumie: czy to ważne? Taki jest Las, że każde w nim miejsce jest dobre do tego, by się nim zachwycić i uwielbić Przyrodę: jej Prawa, jej Piękno. Uwielbić prawo Śmierci, uwielbić Wilka i uwielbić Kruka, uwielbić Wodę pogańskiego źródła, granitognejsy Skał Bobrowych i Jelenich, Sowiego Kamienia i Złowrogiej Skarpy.

A potem wziąłem Bojara i zeszliśmy z Jelenich Skał i… przeszliśmy całą tę trasę jeszcze raz – ale po ciemku, w nocy, bez latarek, czołówek, halogenów, szperaczy przeciwlotniczych czy innego podobnego badziewia, którym ludzie zasłaniają swoje tchórzostwo i strach przed Ciemnością.
Czy coś nam się stało? Czy w ciemnym, bezludnym lesie, pełnym pogańskich pamiątek, złych aur i tym podobnych – czy spotkała nas jakaś krzywda? Czy napadł nas jakiś demon, potwór z piekła albo straszyła nas dusza potępiona?
Nie. I najlepszy dowód na to jest taki, że mogłem to wszystko Tobie, Przyjacielu opisać.
Kto kocha Przyrodę prawdziwie, nie jako dzieło zmyślonego boga, ale jako Czcigodną Samą w Sobie – ten nie ma się czego bać.
I Tobie życzę Przyjacielu, i Ciebie zapraszam. Przyjdź tu, wstąp na Bobrowe Skały i na Sowi Kamień, napij się wody z Wolframowego Źródła i odpocznij na Złowrogiej Skarpie. Jeżeli ja byłem tutaj bezpieczny, i Ty będziesz.
Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl
Pięknie to opisałeś. Muszę sie tam wybrać wiosną, jak będzie trochę dłuższy dzień. Może rodzina też ze mną pojedzie.
Niesamowite są Pańskie obserwacje Karkonoszy i opisywanie ich .Te spacery wraz z wieczorem Bajorem są niesamowite .Panskie opisy i przemyślenia dają wiele cennych informacji i inspiracji do obserwacji tych gór i miejsc przez Pana opisywanych. Gratuluje i dziękuję.