
Dziś, Przyjacielu, zabiorę Cię na wyprawę po rozległych lasach Gór Stołowych. Wędrówka ta jest niejaką kontynuacją tej, którą opisałem w opowieści SKAŁY NA KTÓRE WYLANO KREW. WYPRAWA DO SANKTUARIUM FENRIRA.
Góry Stołowe to kraina magiczna i pełna tajemnic. Są to jednak tajemnice słabo dostrzegalne, dobrze i przemyślnie przez Przyrodę ukryte. Można przemierzyć ją wzdłuż i wszerz, nie zobaczywszy nic. Można przebiec po najważniejszych „atrakcjach”, obejrzeć je, powiedzieć: 'no, fajne” i wyjechać, nie doznawszy niczego szczególnego.
Jednak jeśli Przyroda będzie wobec kogoś na tyle łaskawa, że zechce go czegoś nauczyć, trąci w ramię, nakieruje wzrok, olśni i wyjaśni. Wtajemniczy w arkana swojej wszechmocy. Najważniejsze szczegóły są jak ledwo słyszalne, delikatnie wibrujące dźwięki, ale gdy za pośrednictwem zmysłów wprawią w rezonans ukrytą w moim czy Twoim umyślę wiedzę, doświadczenia z przeszłości, wspomnienia i emocje – zaczynają brzmieć niczym potężne oratorium.
Możesz i Ty tego doznać. Chodź z nami!

Nasze wędrowanie rozpoczniemy na skraju rozległej hali u stóp Szczelińca Wielkiego. Pośrodku tej hali leży mała osada Karłów, o której jeszcze zdążymy coś więcej powiedzieć – a na razie zagłębimy się w gęsty, pachnący żywicą i grzybami bór.

Leśna droga pomijana przez turystów, miejscami zarastająca młodą trawą i ziołoroślami była kiedyś… międzynarodowym traktem. Po przeszłości, sięgającej wieki wstecz pozostała dziś nazwa: Praski Trakt.
Nie wiadomo, kiedy dokładnie zaczęła się historia tej drogi – mogło to być nawet w XIV wieku. Pewne jest, że służyła jako główny szlak łączący Kłodzko z Pragą, a więc stolicę Hrabstwa Kłodzkiego ze stolicą Czech. W początkach XVIII wieku droga ta nabrała takiego znaczenia strategicznego i gospodarczego, że cesarz Karol VI Habsburg nakazał ją odnowić i utwardzić.
Dziś odpowiedniczka współczesnych autostrad jest zapomnianą i nieuczęszczaną drogą leśną.
Ludziom wydaje się, że panują nad Przyrodą, że gdzie zechcą wejść z piłami, materiałami wybuchowymi, spychaczami, koparkami i innym ciężkim sprzętem – tam podbiją, zwyciężą, a Przyroda będzie musiała podkulić ogon i uciekać. Nic bardziej mylnego.
Ludzka cywilizacja ma nieprzezwyciężalną wadę. Ludzkość, tak jak pojedynczy człowiek ma ograniczoną podzielność uwagi. Śmieszą mnie ludzie chwalący się, iloma to rzeczami naraz są w stanie się zająć. Żałosna to pycha i niezmiernie często tragicznie się kończy, kiedy ktoś popija z puszki, rozmawia przez telefon, pisze w messengerze i prowadzi samochód jednocześnie.
Tak samo ludzkość może wejść z ciężkim sprzętem, wysadzić w powietrze góry, zabetonować, zaplastikować i zaśmiecić – ale w tym samym czasie, zajęta swoim destrukcyjnym szaleństwem odwróci uwagę od całej reszty swoich starszych dzieł. A wtedy po cichu, niezauważalnie wchodzi na taki teren Przyroda. I pożera. Obserwuje ludzi bilionami par oczu, węszy bilionami par nozdrzy i czułek, bada miliardami do setnej potęgi stożków wzrostu korzeni. I natychmiast znajduje każdą najmniejszą szczelinę, lukę w uwadze, nakłuwa, a potem wchodzi i zwycięża.
Nie zwyciężysz Przyrody, człowieku. Na szczęście – także Twoje szczęście.

Przyroda ma fortecę, której nie sforsuje żadna ludzka potęga. Co jest tą fortecą? Czy potężne mury skał, które wyłaniały się nam spomiędzy drzew? Czy może palisady drzew, między którymi przemykaliśmy w naszej wędrówce?
Skały można skruszyć, drzewa ściąć. Gdzie zatem na zdjęciu powyżej wznosi się owa tytułowa forteca Przyrody?
Fortecą Przyrody jest to, że nigdy się nie broni – zawsze atakuje. Nie można Jej zepchnąć do defensywy. Wrośnie w każdą szczelinę skalną, dostosuje się do każdych warunków, nawet takich, wobec których człowiek nawet nie wpadnie na koncept, że może w nich istnieć życie. Człowiek zniszczy sam siebie, ale Przyrody nie pokona. Ostrzeliwać będzie mury, których nikt nie będzie bronił, atakował okopy, w których nie czyha żaden wróg. A w tym samym czasie – dokładnie tym samym! – Przyroda dobierze się atakującej ludzkości do tyłka.
I chwała, nieskończona chwała Jej za to! Chwała Wielkiemu Wilkowi, Który Wędruje Między Światami, Bratu Pani Śmierć.
Nie potrafię przejść przez las i nie poczuć tej bluźnierczej, podobno bałwochwalczej, do cna pogańskiej modlitwy wyrywającej się z serca. Bo Las jest jedną wielką modlitwą, modlitwą nie do żadnego z ludzkich bogów, ale modlitwą nieskierowaną nigdzie, bo nic większego ponad Przyrodę i Wszechświat nie ma. Modlitwa ta krąży w leśnym powietrzu, tym samym powietrzu, przed którym ze strachu robi w majtki cała ludzkość.

A oto ja oddycham pełnią tej modlitwy Lasu i precz odrzucam posłuszeństwo wobec ludzkich potęg, bo marne są, nędzne i jedyne, co potrafią sprowadzić, to rozpacz, strach i zniewolenie. Tak, powiem to raz i chcę, żeby to wybrzmiało porządnie, bo i powtarzać się nie mam zamiaru: wolę zaufać wirusom, niż ludziom. Przyroda bywa łaskawa co najmniej równie często, jak okrutna, podczas gdy po ludziach rzadko można się spodziewać czegoś dobrego. Co więcej, ilość dobra, jakiego można by oczekiwać od ludzi jest odwrotnie proporcjonalna do ilości ich zapewnień, że „dla naszego dobra” działają.
Jeśli Wielki Wilk Fenrir zechce mi okazać łaskawość, będę wdzięczny. Jeśli nie, będę się czuł zaszczycony, że to On zechciał mnie ściąć i na mnie pokazać swoją dziką potęgę.
Istnieje zagubione w lesie Gór Stołowych niewielkie sanktuarium życia i śmierci zarazem. To sala muzealna, ukazująca zdolność Przyrody do odrodzenia.
Zwie się to miejsce Niknącą Łąką.

Nazwa jest nieprzypadkowa. W dawnych czasach niemal całą, rozległą równinę platformy Gór Stołowych zajmowały bagna i torfowiska. Bagna są jednak – wiele mówiąca właściwość! – czymś szczególnie przez ludzi znienawidzonym. Ekosystem, który rodzi chyba największą możliwą po tropikalnej dżungli różnorodność życia – jest największym wrogiem ludzi. Może dlatego, że ludzie kochają otaczać się martwotą maksymalnie sterylnych ścian i nie zniosą żadnego życia, które by chciało na nie wejść. Może dlatego, że ludzie tak naprawdę nienawidzą życia.
Nic dziwnego, że rozległe bagna Gór Stołowych uwierały, przeszkadzały ludzkości. Zaczęto więc przekopywać rowy melioracyjne i na siłę osuszono, co się dało. Miejsce po dawnych, bagnistych łąkach porósł suchy bór, który ludzkość jest w stanie tolerować, bo stanowi „użyteczny zasób do pozyskania”.
Bagna i torfowiska zniknęły, przynajmniej pozornie. Niknąca Łąka była jednym z ostatnich bastionów, który się opierał, ale i ona została pokonana. Jeszcze dwadzieścia cztery lata temu Marek Staffa pisał o tym miejscu, że jest „starym, już martwym torfowiskiem”.
Jednak po utworzeniu Parku Narodowego Gór Stołowych i otoczeniu resztek dawnych torfowisk opieką – polegającą w dużej mierze na biernym pozostawieniu Przyrody, by sama dokonała swojego dzieła – torfowisko Niknącej Łąki zmartwychwstało i dziś, nawet w dobie suchego klimatu wciąż trwa i poszerza z wolna swoje granice.
Zaznaczam, że teraz wstępujemy zatem do miejsca szczególnego, do miejsca, które będzie dla nas ważną nauką. Ta nauka może ocalić nam życie – przynajmniej tym nielicznym, którzy zechcą ją przyjąć. Zatrzymaj się więc, Przyjacielu. Wpatrz się w majestat tego miejsca. I nim ruszysz dalej, weź głęboki oddech.

Torfowisko powstaje, gdy gleba w jakimś miejscu jest – na skutek różnych czynników – odpowiednio podmokła. Nie za mocno: tak, że woda nie stoi na powierzchni lub tuż przy niej, jak w wypadku trzęsawisk – i jednocześnie na tyle płytko, że obszar taki będzie zbyt mokry dla drzew, które w innym wypadku wyciągnęłyby z gleby wodę.
Miejsca takie zajmuje ogromna różnorodność małych roślin: traw, mchów, krzewinek. Żyją one krótko, szybko obumierają, ustępując miejsca nowym pokoleniom. Stary osad organiczny szybko przykrywa się nowym. Woda sprawia, że poniżej pewnego poziomu nie dociera do gleby ilość tlenu pozwalająca na szybki rozkład, a z drugiej strony woda silnie się pod wpływem tegoż rozkładu zakwasza. To wszystko sprawia, że rośliny, porastające takie miejsca są wyjątkowe, często niespotykane nigdzie indziej. Wielka różnorodność roślin przyciąga nie mniejszą różnorodność zwierząt. Tym samym torfowiska stają się tyglem życia zbudowanym na fundamencie spowolnionego, zawieszonego w czasie gnicia i rozkładu.
Życie bywa brudne, rodzi się ze zgnilizny i w zgniliźnie się kończy. Kto nie zaprzyjaźni się ze zgnilizną, nie zaprzyjaźni się z życiem. Niech się toteż nie dziwi, że życie stanie się dla jego marnej, cherlawej egzystencji zagrożeniem, przed którym będzie się musiał bronić.
Wychowywałem się w starej, popękanej i od dawna nieremontowanej kamienicy stojącej nad rzeką. Co więcej, w moim rodzinnym domu sprzątało się raz do roku – przed Wigilią. Piece kaflowe ogrzewały wybiórczo, za starymi szafami, w których żyło mnóstwo drewnojadów na ścianach kwitł grzyb, wielkie pająki zasiedlały kąty ścian radośnie oddając się nieustającej wyżerce, obficie dostarczanej im przez domowy ekosystem. Wokół domu rosło dużo drzew, nad rzeką wyrastały potężne zarośla, z których wyrajały się latem całe chmury owadów. Nikt nie wrzeszczał z przerażenia i nie omdlewał, gdy jako mały dzieciak bawiłem się w błocie.
Pomimo tego wszystkiego byłem zdrowy. Aż do czasu. Kiedy poszedłem do szkoły mój zespolony z Przyrodą organizm zetknął się z krańcowo różnym środowiskiem ludzi. Przez dziewięć lat poza sezonem letnim chorowałem niemal co dwa tygodnie. Potrafiłem całymi nocami wypluwać płuca z kaszlu.
Ale Przyroda wiedziała, co robi. Krążąca w mojej krwi Jej potęga dostosowania i przetrwania z wolna nauczyła się pokonywać to, co ludzkie.
I kiedy wiosną wielu moich znajomych cierpi, bo doskwierają im kolejne uczulenia i alergie, kiedy w seminarium grypa powalała pół zamkniętej, nieustannie ocierającej się o siebie społeczności mi dane było z łaskawości Przyrody przetrwać.
Nie wyrastałem w bielutkich, pustych pokojach, gdzie podłogę skrupulatnie myje się kilka razy w tygodniu i gdzie ściera się każdy pyłek z mebli, gdzie każdy brud jest starannie usuwany, każdy owad czy robak, który ośmieliłby się w takie miejsce zawitać – zabijany. Nie wychowałem się w sterylnych, odkażonych warunkach, otoczony martwotą oczyszczoną z jakiejkolwiek formy życia. Bo moi rodzice potrafili zaufać Przyrodzie. A dziś ja mogę spijać owoce Jej łaskawości i ich mądrości.
Dziś, w świecie wykastrowanych z wszelkiego życia, lśniących parterówek, w których toczy się plastikowe życie ludzi – niewielu jest tych, którzy pozostają w służbie Przyrody. Dla tych jednak nielicznych Przyroda potrafi być zaskakująco dobrotliwa. I choć każdemu w końcu powie: „nadszedł czas!”, to po drodze ukaże im piękno i dobroć, którego zamknięci w odkażonych ścianach ludzie nawet nie będą w stanie sobie wyobrazić.
I choćby krótko trwało takie życie, to każda jego sekunda będzie więcej warta niż dziesiątki lat egzystowania w szczelnym, plastikowym opakowaniu cywilizacji.
Zobacz sam, Przyjacielu!

Szczególnym rodzajem mchów, które można napotkać w takich miejscach, są torfowce.

Torfowce wyróżniają się tym, że ich listki to mikroskopijne gąbki, zbudowane z cienkich, tworzących siatkę komórek chlorofilowych (a więc żywych, produkujących w procesie fotosyntezy cukry) oraz dużych, martwych i pustych w środku komórek wodonośnych. Są to istne cysterny. Dzięki nim ta niepozorna roślinka jest w stanie zatrzymać w sobie ogromne ilości wody. Jeden kilogram torfowców może jej wchłonąć od ośmiu do… dwudziestu pięciu litrów.
Inną, charakterystyczną dla torfowisk rośliną jest wełnianka pochwowata Eriophorum vaginatum.

Puszyste główki tej rośliny to owocostan. Zebrane w nim nasiona, dzięki długim, lekkim włoskom wykorzystują do rozsiewu wiatr – podobnie, jak pospolity „dmuchawiec” – czyli mniszek lekarski. W przeciwieństwie jednak do niego, wełnianka potrzebuje bardzo kwaśnej gleby – a taką znajduje właśnie na torfowiskach.
Co ciekawe, niektóre autorytety botaniczne dzielą ten gatunek na dwa podgatunki: Eriophorum vaginatum vaginatum oraz Eriophorum vaginatum spissum, różniące się od siebie rozmiarami pylnika, barwą i kształtem kłosa. Jednak ze względu na to, że bez mikroskopu rozpoznanie tych różnic jest niemal niemożliwe, inni autorzy uznają taki podział za nieuzasadniony i wolą pozostać przy jednolitym określeniu gatunkowym tej rośliny.
Dlaczego o tym wspominam? Jest to ważna cecha Przyrody: ona się sama nie klasyfikuje, nie dzieli na wyraźne granice. W Przyrodzie nie ma czegoś takiego jak nieistotne różnice, każda może być drogocennym ułamkiem ułamka szansy na przeżycie. Wszystkie granice w Przyrodzie są płynne, rozmazane. Dlatego choć człowiek Przyrodę klasyfikuje, dzieli – to ten podział jest tylko i wyłącznie ludzki i sztuczny, jest tylko i wyłącznie narzędziem do uporządkowania wiedzy – a nie rzeczywistym, istniejącym w Przyrodzie systemem granic. Dlatego gdy spojrzysz, Przyjacielu, na psa, pamiętaj o tym. Choć różnicie się od siebie w sposób nie do przeoczenia, to Twoi i jego przodkowie tworzą drabinę drobnych, nierozróżnialnych przejść. Te płynne przejścia przed 80 milionami lat łączą się w jednym zwierzęciu – Twoim i jego wspólnym przodku. Tak, Przyjacielu, jesteś spokrewniony z psem: czy Ci się to podoba, czy nie. I podobnie spokrewniony jesteś z całym życiem, które Cię otacza.

Inną, charakterystyczną dla torfowisk rośliną jest żurawina błotna Vaccinium oxycoccos.

Ta roślina przeniesie nas z wierzchowiny Gór Stołowych w zimne połacie północnej Alaski, gdzie Inuici z rodziny Iñupiat stosują jagody tej rośliny jako lekarstwo i jako… przysmak. Przyrządzają je, gotując razem z kawiorem i rybim tłuszczem.
Rdzenni Amerykanie zwykli mawiać, że nie ma takiej choroby na tym świecie, której nie odpowiadałaby roślina, która ją leczy. I choć porzekadło to jest skrótem myślowym i uproszczeniem – wszak w Przyrodzie nic nie jest proste – to stanowi to dla nas kolejne ostrzeżenie.
Oddalając się od Przyrody oddalamy się od źródła naszych chorób – ale jednocześnie oddalamy się od lekarstwa. Bo w Przyrodzie choroba leży obok uzdrowienia tak, jak życie wciąż przeradza się w śmierć i na odwrót.
Nie wiem, jakim idiotą trzeba być, żeby twierdzić, że odcięcie ludzi od Przyrody służyć będzie ich zdrowiu.

Dlatego na tym torfowisku odpoczęliśmy. Odetchnęliśmy jego zapachem, naraz będącym zapachem rozkładu, jak i rozkwitu. A nad naszymi głowami wysoko przelatywał kruk – brat wilka.

Kruki i wilki gdzie tylko mogą, żyją ze sobą w przedziwnej symbiozie. Kruki z powietrza namierzają potencjalną zdobycz i swoim głosem naprowadzają na nią wilki. Gdy wilkom grozi niebezpieczeństwo, pierwsze przed nim ostrzegają. W zamian mogą razem z wilkami ucztować na upolowanej przez nie zwierzynie. Kruki bawią się z wilkami, a że żyją o wiele dłużej od nich, jeden kruk może być towarzyszem zabaw kilku pokoleń wilków.
Bernd Heinrich, niemiecki biolog próbował przetestować inteligencję kruków. Długo się do tego przygotowywał wiedząc, jak ważne jest, by test był przemyślnie dostosowany do badanego zwierzęcia – w przeciwnym razie niczego by nie dowodził. Przykładowo tzw. test lustra, w trakcie którego obserwuje się, jak zwierzę reaguje na własne odbicie w lustrze – niczego nie dowodzi, jeśli zwierzę tego testu „nie zda”. Przykładowo pies przeważnie nie potrafi rozpoznać w swoim odbiciu samego siebie, a przynajmniej w żaden sposób tego nie okazuje. Jednak odbicie w lustrze jest czymś wizualnym, a u psa wzrok jest przecież zmysłem o wiele mniej ważnym od węchu. Tym samym brak reakcji na odbicie lustrzane nie dowodzi, że pies nie posiada samoświadomości – dowodzi jedynie, że wrażenia wzrokowe nie odgrywają u niego tak istotnej roli, jak u nas.
Wracając do profesora Heinricha: po wielu latach obserwacji kruków opracował on test na kruczą inteligencję. Zaprojektował go tak, żeby był on dla przeciętnego kruka ekstremalnie trudny, stawiał przed tym krukiem problem, którego nie miałby on szans napotkać w Przyrodzie i nie miałby szans rozwiązać bez daleko posuniętej abstrakcji w myśleniu.
Otóż po wielu latach obserwacji kruków doszedł do wniosku, że takim testem będzie zawieszenie na gałęzi, na bardzo długim sznurku kawałka jedzenia. Kruk nie jest zdolny jak koliber do latania w miejscu – więc nie ma szans chwycić przysmak w locie. Żeby zdobyć jedzenie, musiałby po pierwsze zrozumieć, czym jest sznurek – towar, jakby nie było, deficytowy w Przyrodzie. Po drugie, musiałby usiąść na gałęzi w miejscu zawieszenia sznurka, następnie przytrzymując nogą podciągać sznurek po kawałku. Dzikie kruki nie używają nóg do przytrzymywania czegokolwiek – dlatego niemałej inteligencji potrzeba, żeby ad hoc wynaleźć dla części swojego ciała zupełnie nowe zastosowanie.
Żeby całkowicie wyeliminować z eksperymentu możliwość, że kruk gdzieś coś takiego mógł widzieć czy napotkać, Bernd Heinrich po wielu trudach zdołał schwytać w totalnej dziczy kilkoro młodych kruków, które nie miały szans, żeby zetknąć się w życiu z cywilizacją ludzką, a w tym i ze sznurkami. Wypuściwszy je w ptaszarni zaopatrzonej w wyżej opisane „urządzenie testujące” – czekał, co się stanie.
Przewidywał, że kruki albo testu nie zdadzą, a jeśli, to tylko pojedyncze osobniki po wielu, wielu próbach.
Jakież było jego zdziwienie, gdy pierwszy lepszy kruk po obejrzeniu całego „urządzenia” od razu usiadł na gałęzi, chwycił dziobem sznurek i przytrzymując nogą, powoli podciągnął do siebie zawieszony na nim kąsek. Wykonał test jakby wcześniej zapoznał się z jego instrukcją.
Jakiś czas pracowałem jako szef zmiany w fabryce, w której panowała dość duża rotacja pracowników i wciąż trzeba było nowych ludzi do czegoś szkolić. Czynności, które są konieczne do wykonania w tejże fabryce, nie wymagają żadnych kwalifikacji, a przeciętny owad posiada wystarczającą do tego inteligencję.
Tymczasem, ku mojemu zdziwieniu, ogromna większość ludzi nie jest w stanie wykonać tych idiotycznie prostych czynności pomimo dokładnych instrukcji i szkolenia. A co dopiero, gdyby mieli jak ten kruk, sami dojść do tego, co mają zrobić!
Wybaczcie wulgaryzm, ale bardzo, ale to bardzo proszę całą ludzkość: nie pierdolcie mi, że ludzie są gatunkiem inteligentnym. Nieliczne jednostki nie uprawniają do tego, żeby nazwać myślącymi całe morze głupców.
Opuszczamy sanktuarium Niknącej Łąki i kierujemy się na wschód, wąską i krętą ścieżką wśród lasu. Niebawem dostrzegamy pierwszego przedstawiciela Skalnych Grzybów.

Te formacje skalne zawdzięczają niezwykły wygląd swojej budowie. Piaskowiec jest skałą osadową. Powstaje, gdy przez miliony lat zmiany temperatury kruszą inne, występujące na lądzie skały, a wiatr, grawitacja i rzeki nanoszą powstały w ten sposób piasek na dno morza. Przez miliony lat kolejne warstwy tego osadu przyrastają jedne na drugich, prasują się, rekrystalizują – aż w końcu zmiany geologiczne wydźwigają je z dna mórz i wynoszą na górskie wyżyny – jak tutaj, w Górach Stołowych.
Warstwy osadzające się na dnie morza są różne – bo klimat rzeźbiący skały na lądzie się zmienia. Raz wiatr nanosi grubsze, raz drobniejsze odłamki. Raz spoją się one silniej, raz słabiej. Kiedy więc znajdą się wysoko ponad poziomem morza i zacznie je rzeźbić wiatr i mróz – różne warstwy wykruszają się w różnym tempie.
W Górach Stołowych kilkumetrowa warstwa odporniejszego piaskowca gruboziarnistego leży na bardziej podatnej na erozję warstwie piaskowca drobnoziarnistego i marglistego. Gdy ostaniec takiej skały w czasie ostatniego zlodowacenia musiał opierać się intensywnemu procesowi wietrzenia – leżąca wyżej warstwa kruszyła się w o wiele wolniejszym tempie niż ta leżąca pod nią. W ten sposób powstały „grzyby” – kapelusze odporniejszej skały osadzone na trzonach skał na erozję wrażliwszych.

Żeby było ciekawiej, pod tą warstwą drobnoziarnistego piaskowca leży następna, odporniejsza na wietrzenie – stąd niektóre ze Skalnych Grzybów tworzą wyraźne piętra na przemian „kapeluszy” i „trzonów”.

Kiedy powiedziałem komuś tamtego dnia, że wybieram się na Skalne Grzyby, usłyszałem w odpowiedzi: „eee, nic tam ciekawego nie ma”.
Wiem, że jestem dziwadłem według wielu niegodnym życia – ale ja nie umiem tak patrzeć na rzeczywistość. Nie umiem spojrzeć na Skalne Grzyby i wzruszyć ramionami, bo to „nic ciekawego”. Nie umiem fascynować się samochodami i nie jestem w stanie jak wielu ludzi – po samym odgłosie silnika określić, co to właśnie przejeżdża. I nie umiem jednocześnie wyzbyć się wrażenia, że mając takie, a nie inne podejście do rzeczywistości, wygrałem los na jakiejś tajemniczej loterii Przyrody.
Czy naprawdę to „nic ciekawego”? Rozejrzyj się, Przyjacielu!



Las w tej części Gór Stołowych usiany jest wyłaniającymi się spomiędzy drzew, kamiennymi olbrzymami. Szlak mija tylko część z nich, pozwalając jednakże zwiedzić całkiem sporą część tego przedziwnego muzeum geologii.
Każda warstwa tej skały to miliony lat historii, miliony, wobec których czas trwania ludzkości jest ułamkiem ułamka sekundy, nieistotnym błędem pomiarowym.

Niektóre ze skalnych ścian przywodzą na myśl hieroglify Majów, którymi ten dawny lud zdobił okładziny swoich świątyń, zapisując w kamieniu swoje dzieje. Tutaj to Przyroda je wyrzeźbiła – i nie zapisała w nich kilku wieków czy nawet tysiącleci historii – ale miliony i dziesiątki milionów lat.
Jednocześnie te skały tworzą chropowatą, różnorodną powierzchnię, na której warunki w jednym miejscu są zupełnie inne od tych, które znajdują się ledwie kilka centymetrów dalej. Tym samym różne gatunki roślin i porostów w różnych miejscach znajdują dla siebie odpowiednie siedliska, strojąc pradawne oblicza skał wielobarwnymi szatami swojej niezmiernej różnorodności.

Napotykamy skałę, z której kaprys procesów rozpadowych kamieni utworzył bramę. Czy jest to magiczna Brama Między Światami? Czy po przestąpieniu jej znajdziemy się za sprawą jakiejś niepojętej mocy w innym świecie?
I tak, i nie. Wprawdzie rzeczywistość za Bramą jest ta sama, co przed nią, a jednak coś zmienia się w nas.
Nie należę do tych, którzy chcieliby całą ludzkość wziąć za rękę i przeprowadzić przez tą Bramę zrozumienia – zupełnie, ale zupełnie mnie nie obchodzi to, czy ktoś za Bojarem i za mną przez taką Bramę przejdzie. Każdą, ale to każdą, najpiękniejszą i najprawdziwszą nawet myśl można zmienić w potworność, gdy się zacznie uprawiać jej apostolstwo. Bo za apostolstwem idzie reklama, za reklamą namawianie – coraz nachalniejsze. A za coraz nachalniejszą namową przychodzi w końcu przymus: najpierw delikatny, moralny, zwany „zachęcaniem”, a potem coraz ostrzejszy, aż kończy się on przymusem wyegzekwowanym przemocą i morderstwem. Tacy są ludzie i nie istnieje władza – religijna, społeczna, moralna czy jakakolwiek inna – której wolność poddanych byłaby na rękę.
Dlatego pisząc Ci o tym, Przyjacielu, wcale nie chcę, żebyś szedł w nasze ślady. Twoja wędrówka jest Twoją unikatową wędrówką i Ty sam przeżywasz czas swojego życia. Moja wędrówka może być tylko inspiracją – tak jak i ja wciąż napotykam ludzi, których drogi były i są dla mnie taką właśnie: inspiracją, pomysłem, motywem, który jednak w mojej drodze przybierze zupełnie inne, nowe kształty.

Skalne i leśne zarazem królestwo zadziwia bogactwem swoich form i chciałoby się jak najdłużej błądzić między kamiennymi grzybami, wieżycami i rozpadliskami.

Sceneria lasu Skalnych Grzybów przywodzi na myśl taką, którą nie raz wykorzystują twórcy horrorów, żeby uzyskać efekt grozy. Owszem, Przyroda i bezkres Lasu są groźne – ale, wybacz, Przyjacielu, że się powtórzę – równie co groźny, Las jest też łaskawy.

Ludzie są jednak straszliwie zachłanni i nie są w stanie znieść tego, że Przyroda ośmiela się nie oferować im stuprocentowej łaskawości. Zwracają się więc do nieistniejących, „zawsze miłosiernych”, „bezgranicznie kochających” bogów i pozwalają najprzeróżniejszym „autorytetom” w imię tychże bogów gwałcić ich rozum, uczucia i sumienia.
A gdy i to nie pomaga, sięgają ludzie po technikę, żeby tę łaskawość, której Przyroda im odmawia – siłą Jej wydrzeć. A gdy technika – na przykład medycyna – nie za bardzo sobie z tym radzi, wpadają w panikę i gotowi są oddać swoją wolność każdej władzy, która obieca im zbawienie. Gotowi są poddać się nawet najbardziej absurdalnym zarządzeniom tyranów, byle tylko przez chwilę poczuć ułudę bezpieczeństwa. A kiedy ktoś spośród nich ośmieli się mieć jakieś wątpliwości, w ruch idzie – nomen omen – jakaś Służba, Ministerstwo czy Siły właśnie: Bezpieczeństwa.
Tak to odejście od Przyrody, wzgardzenie Jej łaskawością i dobrocią w imię zachłanności i braku pokory prowadzą niezmiennie do dyktatury, ludobójstwa, cierpienia i wojny. Ile potrzeba nauczek historii, ile tragedii do znudzenia według tego samego schematu powtórzonych – żeby ludzie to wreszcie zrozumieli? Żeby pojęli, że nie ma groźniejszego źródła potworności i cierpień jak posłuszeństwo?

Kiedyś ludzie, gdy chcieli na wieki upamiętnić jakieś wydarzenie czy osobę, stawiali stele – wysokie, kamienne słupy, na których zapisywali treść tego upamiętnienia. Niech ostatni ze skalnych filarów, samotnie już w lesie stojący, który z Bojarem minęliśmy, będzie dla nas takim memento. Przypomnieniem i ostrzeżeniem, które można by zawrzeć w jednym zdaniu: „ze strachu najłatwiej można zrobić sobie krzywdę.”
Wróciliśmy na Praski Trakt, z którego zeszliśmy, żeby dotrzeć do Niknącej Łąki i Skalnych Grzybów. Stary drogowskaz pokazuje nam kierunek powrotnej drogi.

Kierujemy się więc za radą starego napisu „Nach Carlsberg” – „do Karłowa”. Jasnym się staje, że dzisiejsza nazwa osady nie pochodzi od karłów, ale od imienia cesarza Karola VI, na polecenie którego założono tę osadę. On też wówczas odnowił Praski Trakt. A stary drogowskaz też pochodzi zapewne z tego czasu, gdyż później – mniej więcej od początku XIX wieku – nazwę osady pisano przez „K”, a nie przez „C”.
I znów czeka nas cudowna wędrówka wśród lasu.

Po drodze napotykamy roślinę, która ma dla mnie szczególne znaczenie. Naparstnica purpurowa Digitalis purpurea.

Ta roślina zdaje się kondensować Przyrodę w jednej, prostej lekcji. Naparstnica zawiera glikotoksynę, która wpływa na pracę serca: zwiększa siłę jego skurczu, jednocześnie obniżając jego częstotliwość. Dzięki temu w małej dawce stosowano ją w leczeniu chorób związanych z niewydolnością serca. Jednocześnie, użyta w nieco większej dawce może zabić…
Taka jest Przyroda. Właśnie taka. Naraz łaskawa. Naraz okrutna. Nie ma w niej różnicy, a nasze podziały i klasyfikacje na czarne i białe nijak się mają do rzeczywistości Lasu.
A dlaczego ma dla mnie naparstnica tak szczególne znaczenie? Kiedy w szarych murach seminarium, którego piekło niegdyś przeszedłem – dopadała mnie rozpacz lub zwątpienie, malowałem akwarelami naparstnice. Przez przypadek nawinęła mi się ta roślina w którymś z atlasów botanicznych. W zimowe, brudne od sadzy z legnickiej huty dni cyzelowanie detali kwiatów, pąków i liści naparstnicy pozwalało mi odpędzić nawet najgorsze myśli i zapomnieć nawet o najgorszych doświadczeniach. A kiedy zdołałem się w końcu z okowów religii uwolnić – widok sudeckich łąk, ukwieconych całymi połaciami prawdziwych naparstnic był dla mnie doświadczeniem istnego raju.

Przy Praskim Trakcie uważny wędrowiec może dostrzec stary słupek milowy. Napis: „1 Mi” – jedna mila – oznacza, że tyle właśnie drogi pozostało nam do przebycia, nim dotrzemy do Karłowa.
Jednak rzut oka na mapę sprawi, że spotka nas niemałe zdziwienie. Od miejsca, gdzie ten słupek się znajduje do Karłowa jest bowiem ponad siedem kilometrów drogi!
Dziś mila kojarzy nam się z milą morską lub milą angielską – liczącą odpowiednio 1852 i 1609 metrów. Ale siedem kilometrów?
W cesarstwie Austrii – w granicach którego Dolny Śląsk niegdyś się znajdował, mila równała się 7585 metrom. W królestwie Prus – do którego zostały te ziemie przyłączone niedługo później, bo w 1742 roku – było podobnie: mila liczyła sobie 7532 metry.
I tu nie powstrzymam się, żeby nie wspomnieć o pewnej złośliwości historii, która niewybrednie natrząsa się z nas, współczesnych ludzi.
W napisanej w 1864 roku książce Wyprawa do wnętrza Ziemi autorstwa Julisza Verne’a pojawia się taki dialog:
Hans zarządził tu pólgodzinny postój, podzieliliśmy się z nim naszym skromnym śniadaniem. Na pytania wuja dotyczące drogi odpowiadał lakonicznym „tak” lub „nie”, a gdy zapytaliśmy go, gdzie zamierza zatrzymać się na nocleg, odparł krótko:
— Gardär.
Spojrzałem na mapę, aby sprawdzić, gdzie jest ów Gardär. Stwierdziłem, ze ta mieścina, położona nad brzegiem Hvalfjörd, odległa jest o cztery mile od Reykjaviku. Pokazałem ją wujowi.
— Tylko cztery mile! – zawołał. – Cztery mile na dwadzieścia dwie! To zwykły spacer.
Nietrudno stwierdzić na mapie Islandii, że Juliusz Verne konsekwentny wobec niemieckiej narodowości, którą nadał bohaterowi swojej powieści, profesorowi Lidenbrockowi, posłużył się właśnie milą liczącą siedem i pół kilometra. I choć z kontekstu powieści wynika, że profesor, jako człowiek krewki i niecierpliwy skłonny był też do pewnej przesady – to bardzo, ale bardzo znaczące jest to określenie: „to zwykły spacer”. Cztery mile! A więc trzydzieści kilometrów!
A my żyjemy w czasach, w których twarze zbladły niektórym kolegom z pracy, gdy powiedziałem im, że mieszkam cztery kilometry od zakładu i tę właśnie drogę codziennie w obie strony pieszo pokonuję. Żyjemy w czasach, w których przejście trzydziestu kilometrów dziennie widziane jest jako ekstremalna przygoda godna komandosów.
Ku zawstydzeniu przytaczam fragment starej powieści, żeby uświadomić, jakimi wymoczkami stali się ludzie w przeciągu ledwie półtora wieku. I jakim absurdem jest wlepianie mandatów spacerującym przy jednoczesnym pozwoleniu na swobodne poruszanie się samochodami.
Zasiedziali przed internetem w czterech ścianach ludzie, dla których przejście czterech pruskich czy austriackich mil byłoby wyczynem na miarę herosów są zwyczajnie słabi, zniewoleni przez boga-samochód. I nie zdziwię się, gdy właśnie tacy ludzie będą dla każdej, nawet najsłabszej choroby istnym polem żniw.

Krótki spacer odbyliśmy – bo liczący sobie ledwie kilkanaście kilometrów. Nasi przodkowie na głos wyśmialiby nazywanie takiej przechadzki „wyprawą”. Jednak choć fizycznie nie przebyliśmy dzisiaj zbyt wiele, to – jak sądzę – o wiele większą odległość umysłową dane nam było przemierzyć. Przyrody nie sposób zmierzyć kilometrami.

Spomiędzy drzew miga nam już hala pod Szczelińcem. Zbliżamy się do zakończenia naszej dzisiejszej podróży. Na koniec chcę Tobie, Przyjacielu, jeszcze coś pokazać.

Wystarczy spojrzeć. I to chcę Tobie dziś powiedzieć: nie szukajmy raju w niebie – on jest tutaj.
Nie w zarządzeniach tyranów można znaleźć pokój i bezpieczeństwo, ale w ciepłym oddechu wiosny, w przesyconym zapachem lasu powietrzu, w słońcu i miękkiej, zielonej ciemności leśnych głębin. Tego pokoju i bezpieczeństwa życzymy Tobie Przyjacielu: Bojar i ja.
Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl
Niesamowite te Pańskie wędrówki.Od dzieciństwa dane mi było czasami być w Górach Stołowych.Patrzylam na nie oczami dziecka .Pana patrzenie i opisywanie tych pięknych gór jest niesamowite .Dziękuję za drogowskazy za inny pogląd niż mój z
dziecięcych wspomnien .Piekny artykuł. Dziękuję.
Dziękuję.