POGAŃSKI OBRZĘD I WSCHÓD SŁOŃCA NA ŚNIEŻCE, CZYLI WYPRAWA WYPRAW

Bojar zaprasza Cię dziś na Wyprawę Wypraw!

Drogi Przyjacielu! Chciałbym Cię zaprosić na wspólną wyprawę Wędrującego z Wilkiem, jakiej dotąd nie było. Po pierwsze dlatego, że jest to wędrówka, która nie odbyła się jednego dnia, lecz trwała od świtu do południa dnia następnego; Po drugie, więcej na niej było przesiadywania i oglądania, niż chodzenia; Po trzecie wreszcie dlatego, że w trakcie tej wyprawy zobaczyliśmy z góry wszystkie miejsca, w których byliśmy dotąd. Ta wyprawa będzie więc podsumowaniem wszystkich wypraw, rozliczeniem i przemyśleniem na nowo tego, co żeśmy dotąd razem przeszli i zobaczyli – Bojar, ja… i Ty, Przyjacielu, nasz wirtualny towarzyszu.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego ta wyprawa jest inna od dotychczasowych: jej część już kiedyś odbyliśmy. Możesz o tym przeczytać w opowieści TURYSTYKA BURDELOWA I ZADUMANY DIABEŁ; WOKÓŁ KARKONOSKICH STAWÓW. Wyszliśmy wówczas spod położonego na krańcu Karpacza Górnego, średniowiecznego kościoła Wang i podążali przez Starą Polanę, obok schronisk Samotnia oraz Strzecha Akademicka aż na Równię pod Śnieżką. Wówczas jednak, dotarłszy do celu spojrzeliśmy na tłumy niedzielnych, zwożonych wyciągiem turystów tłoczących się na szczyt najwyższej góry Sudetów i poszliśmy w inną stronę. Nie dla nas „turystyka burdelowa”: czyli turystyka jak w agencji towarzyskiej: zapłacić, zaliczyć i wyjść. „Zaliczyć Śnieżkę”, „zdobyć” – i tak samo, jak w rzeczonym burdelu, wszystko odbywa się bez prawdziwej przyjemności, bez miłości, ot – jakby się załatwiło potrzebę fizjologiczną.

Nasza wędrówka…

To charakteryzuje większość turystów przyjeżdżających do Karpacza (to dotyczy zresztą wszelkich miejscowości podgórskich), że śpią oni co najmniej do ósmej, jedzą śniadanie w hotelu, a potem – gdy już zaczyna się upał – idą w góry, pocąc się i narzekając. Południowe, letnie światło, gdy słońce stoi niemal w zenicie odbiera górskim widokom większość uroku, więc nawet on nie zdoła wynagrodzić tymże turystom wysiłku, jaki odbędą wchodząc po często stromych szlakach. Nierzadko więc z takich wakacji wracają rozczarowani, mówiąc: „spocić się i opalić to mogłam/mogłem na plaży nad morzem – a o ileż byłoby przyjemniej!” Zmęczeni wysiłkiem – a tak naprawdę upałem – wracają oni już 0 15:00 – 16:00 do miasta, żeby zakosztować menu jakiejś restauracji i jeśli mieli nadzieję na zrzucenie paru kilogramów w trakcie górskich wędrówek, to szybko się przekonują, jak bardzo się pomylili.

My z Bojarem wyruszyliśmy o szóstej rano, gdy słońce ledwie zaczęło wschodzić. Świątynia Wang – tak oblegana przez turystów wydawała się miejscem wymarłym. Ani żywej duszy.

Wschód słońca przy Świątyni Wang.

Wang to niezwykły kościół. Wybudowano go w… dalekiej Norwegii pod koniec XII lub na początku XIII wieku. Oryginalnie stał nad jeziorem Vangsmjösen, ale po kilkuset latach, w początku XIX wieku – niespodzianka! – był już w tak złym stanie technicznym, że postanowiono go rozebrać. Jednak ówczesny król pruski Fryderyk Wilhelm IV kupił zmurszałą ruinę z zamiarem zrekonstruowania jej z wykorzystaniem oryginalnych elementów. Początkowo miał cieszyć królewskie oczy gdzieś pod Berlinem, ale znajoma króla (i nasza – patrz: KRĄG DRUIDÓW I ŚWIĄTYNIA ATENY. WYPRAWA TROPEM PRZYJAŹNI Z PRZYRODĄ) hrabina von Reden „załatwiła” świątynię mieszkańcom Karpacza.

Kościół ten jest typowym efektem historii zaprowadzania chrześcijaństwa w ojczyźnie Wikingów. Tam misjonarze nie mogli sobie wejść z butami, musieli działać ostrożnie i dyplomatycznie, bo inaczej dostaliby toporem po łbie i tak by się skończyło ewangelizowanie tubylców. Dlatego – choć niechętnie – musieli się zgodzić na współistnienie pogaństwa z nową religią na długie, długie lata. Także w architekturze.

Jeśli obejrzysz obramienia drzwi czy kolumny w kościele nie zobaczysz tam postaci świętych ani scen biblijnych. Nie! Ujrzysz przedstawienia totemiczne przodków, z których ust wychodzą podwójne języki – symbol bynajmniej nie zakłamania, ale natchnienia i tradycji, przekazywanej następnym pokoleniom. Zobaczysz potwory z mitologii nordyckiej, w tym i… Wielkiego Wilka Fenrira, który w opowieściach Wikingów ma zakończyć panowanie wszelkich ludzkich bogów – zarówno Odyna, jak i Jezusa, Zeusa czy Allaha.

Nic dziwnego, że Wang rzadko określany jest mianem „kościoła” – częściej mówi się o nim: „Świątynia Wang”. Na wpół chrześcijańska, na wpół pogańska budowla cechuje się typowym, średniowiecznym stylem norweskim, gdzie smocze głowy wystające ze szczytów przywodzą na myśl dziobnice langskipów czy drakkarów (okrętów Wikingów), gdzie sosnowe kolumny służyły niegdyś jako maszty. Miały być oznaką triumfu Chrystusa: oto pozostałości okrętów, którymi Wikingowie wyprawiali się, by palić chrześcijańskie klasztory służą dziś chwale nowego boga. Tak naprawdę jednak są oznaką tego, że jeśli Norwegowie go przyjęli, to na swoich – a nie na jego warunkach.

Świątynia Wang to memento dla chrześcijaństwa. Zębate pyski Wielkiego Wilka, szczerzące się z rzeźb i reliefów przypominają Chrystusowi, że Przyroda któregoś dnia zakończy jego niegodziwe panowanie nad ludzkimi umysłami, zakończy burdelową turystykę i niefrasobliwą ufność ludzkości w potęgę swojej cywilizacji.

Co robił bóg Odyn wiedząc, co go czeka? Zbierał w Walhalli testosteronowych półgłówków, którzy potrafili jedynie bezmyślnie naparzać się toporami i mordować – a tym samym w bitwach kończyli swoje doczesne życie – żeby gdy przyjdzie czas, miał się za czyimi plecami schować. Nic Ci to nie przypomina, Przyjacielu? Dzisiaj Jezus też się chowa za szerokimi karkami przypakowanych byczków w koszulkach z dumnym napisem: „Siły specjalne św. Michała Archanioła” czy „Żołnierze Chrystusa”. I jak Odyn dobrze wie, że nic to nie da, bo jego zagłada z mocy Fenrira jest nieunikniona, ale kosztem żyć wielu dresiarzy ma nadzieję kupić sobie dodatkowe kilka sekund swojej nędznej egzystencji.

Potęga Przyrody.

Spójrz na góry, gdy przepływa po nich mgła, spójrz, gdy wichry szarpią ciężkie chmury zalegające na wierzchowinie szczytów, a poczujesz to, o czym mówię: poczujesz wszechmoc i boskość Przyrody, poczujesz, że nie została przez nikogo stworzona, że nie jest podległą, scenograficzną rzeczywistością dla jakiegoś skoncentrowanego na ludziach rzekomego stwórcy. Że nie potrzebuje żadnej przyczyny sprawczej: bo Ona po prostu jest! Poczujesz też, że to Ona sama w sobie jest godna Twojego zachwytu i uwielbienia – a nie wyrzeźbiony, goły facet na krzyżu.

W oddali skały Pielgrzymy.

Ludzie w taką pogodę boją się wychodzić w góry – bo a nuż „lunie” z nieba! A przecież mgły chronią przed skwarem i w dodatku malują światłem skały, lasy i szczyty w najpiękniejsze wzory, jakie możesz ujrzeć. Żadne zdjęcie nie odda tego, co można zobaczyć w górach po deszczu czy o mglistym poranku.

Kocioł Małego Stawu odwiedziliśmy już na wyprawie, o której powyżej wspomniałem. Opisałem Ci wtedy, Przyjacielu jego historię, jak to lodowiec rzeźbił skalne podłoże w najpiękniejsze płaskorzeźby, jak to kosodrzewina, trawy, mchy i porosty przybrały ten amfiteatr w najpiękniejsze girlandy i jak pewien żyjący w wodach stawu robaczek uczy ludzi pokory.

To wszystko już było… Ale nie oprę się pokusie, żeby pokazać Ci jeszcze raz to wspaniałe i olśniewające miejsce.

To już było… a jednak wciąż pozostaje nowe.

Oto góry są płótnem, powietrze, słońce, mgły i rośliny farbami, a malarzem – Przyroda, czyli niewyobrażalna i nieogarniona dla żadnej mocy obliczeniowej mnogość czynników, które sprawiają, że stojąc w tym samym miejscu po roku, miesiącu a nawet po godzinie czy minucie – widzisz tak naprawdę miejsce zupełnie nowe, w którym niby już byłeś – a jednocześnie NIE byłeś. Nie widziałeś tego, co widzisz teraz. Nie przeżyłeś tego, co teraz. Bo Przyroda już zmieniła konwencję i na stare płótno rzuciła nowy obraz, nowe arcydzieło. Ona jest artystą, któremu nigdy nie skończy się wena, nigdy nie ustanie w tworzeniu czegoś nowego. Jej największy zaś paradoks – i atut jednocześnie polega na tym, że przy pomocy starych, ogranych pomysłów zawsze stworzy coś, czego jeszcze nie było.

Nowość – i to od kilkunastu tysięcy lat.

Skały i góry niewiele się zmieniły od ostatniego zlodowacenia, które utworzyło te niesamowita scenerię. Ale przez te kilkanaście tysięcy lat Przyroda sekunda po sekundzie tworzyła wciąż nowe i nowe dzieła!

Dobrze to widać zwłaszcza w taki poranek, w jaki my z Bojarem wybraliśmy się w góry. Pogoda była zmienna. Szczyty skrywały się we mgle, żeby po kilku minutach znów skrzyć się w słońcu.

Raz w słońcu, raz we mgle. Mały Staw i wspaniałe rzeźby dłuta ostatniego zlodowacenia.

Jak zwykle nie zawitałem do królestwa Wilka sam – ale w towarzystwie tego wilka, który zechciał mnie obdarzyć zaszczytem swojej przyjaźni, czyli Bojara.

Bojar, mój wilczy towarzysz wędrówek.

Pies to pośrednik między dominium Przyrody a królestwem ludzi; między światem krótkotrwałych, bezsensownych spraw człowieka a wiecznych i wszechmocnych sił Natury. On stapia mnie z tym światem i daje mi tę możliwość, że mogę w Przyrodzie domyślać się rzeczy, których dostrzec nie potrafię.

Wielu ludzi wybiera się na wycieczki z psami, ale mało kto w trakcie nich je obserwuje. Nawet jeśli, mało kto przypisuje znaczenie temu, co widzi. Ludzie zazwyczaj traktują psa jak coś w rodzaju niedorozwiniętego dziecka, które wącha krzaczek bo jest głupie.

Tymczasem Ty, wędrując za dnia po górach widzisz tylko to, co za tego właśnie dnia w danej chwili w górach się dzieje: widzisz grupki turystów, zaburczy ci w brzuchu na zapach jedzenia dobywający się ze schroniska…

A tymczasem pies swoim nosem widzi jelenia, który kilkanaście  godzin temu przeszedł w poprzek szlaku. Ba, widzi, co ten jeleń jadł przez ostatni tydzień, widzi, czy to był stary, czy młody osobnik; czy i na co był chory; czy wypoczął, czy odczuwał zmęczenie. Pies widzi to wszystko, czego żaden instrument naukowy znany ludzkości nie wykryje, widzi ponad czasem chwili teraźniejszej, w której postrzeganiu Ty, mały człowieku – jesteś uwięziony. Nawet Twoja wyobraźnia nie potrafi przekroczyć granic zamknięcia w świecie trwających ułamki sekundy wrażeń. A jednak… jednak góry, w które podąży świadome serce z wilczym towarzyszem potrafią coś z tej tajemnicy na nasz głupi umysł przetłumaczyć i ukazać to, czego normalnie nie dane nam jest widzieć.

Olśniewające.

Olśniewające są skalne ściany skąpane w porannym słońcu. „O-lśnienie”: ponieważ „lśnienie” to inne imię światła, więc i to olśnienie może być: „o-świeceniem”. Tak trudno jednakże ludziom jest tego doznać! Idą w góry gwarząc ze znajomymi czy z rodziną, pocąc się, klnąc i z ulgą żłopiąc piwo w schroniskach. Zrobią sobie selfie na tle takiej skalnej ściany, powiedzą, że „super”, że „git” – ale nic poza tym.

Czego zabrakło? Może właśnie: czasu? Ze świątyni Wang nad Mały Staw da się dotrzeć spokojnym spacerkiem w ciągu półtorej do dwóch godzin, a jak ktoś się spręży to i szybciej.

A może jednak trzeba zwolnić? My spędziliśmy w tej drodze cały poranek i południe. Osiem godzin zamiast dwóch. Więcej podziwialiśmy, niż szli. Więcej oglądaliśmy, stojąc zapatrzeni, niż posuwaliśmy się ku górze.

Dzwonnica schroniska „Samotnia”.

Mogliśmy na taką zwłokę sobie pozwolić albowiem… zaplanowaliśmy to! Chciałem odbyć wędrówkę powolną, Wyprawę Wypraw – dziś, po dwóch latach istnienia strony Świątyni Wilka, dziś, gdy przyjęty zostałem na studia z biologii – dziedziny nauki, która wybawiła mnie z niewoli ciemnoty, w której niegdyś pozostawałem.

Powyżej schroniska „Samotnia” nad Małym Stawem, na zboczu Równi pod Śnieżką stoi drugie schronisko „Strzecha Akademicka”. Jeszcze na początku XIX wieku była to ostatnia ludzka budowla w drodze na Śnieżkę. Wówczas stała tu drewniana, przysadzista chata zwana Hampelbaude od nazwiska rodziny ją zamieszkującej, a która pozwalała nielicznym jeszcze wtedy wędrowcom nocować na strychu na sianie. Taką wędrówkę z noclegiem odbył sam Johann Wolfgang Goethe, przyrodnik i poeta. Taką wędrówkę odbyło wiele zafascynowanych Przyrodą, niespokojnych duchów, zatrzymując się na noc w „budzie” Hampla i zrywając po ciemku, by wstąpić na najwyższą górę Sudetów i podziwiać wschód słońca ze szczytu.

Taką też wędrówkę odbyliśmy i my właśnie.

Strzecha Akademicka czyli Hampelbaude.

I choć dziś nie nocuje się na strychu na sianie, ale w pokoiku z łóżkiem i umywalką, choć uraczyć się można lepszym posiłkiem, niż odrobiną chleba, sera i piwa z jodłowych szyszek (jak dwieście lat temu było) – to wciąż coś z ducha tamtych czasów jest w tym miejscu i przeżycie, które można sobie w ten sposób zafundować wciąż pozostaje wielkim, niepowtarzalnym i przemieniającym.

Gdy na początku XX wieku budowano do dziś istniejącą wersję schroniska, kaprys projektanta kazał umieścić na początku poręczy schodów na piętro rzeźbę sowy – symbol nocy, tajemnej wiedzy i mądrości Natury.

Rzeźba sowy przy schodach w schronisku.

A może to nie był kaprys jedynie? Może ktoś poczuł i zrozumiał, do czego można użyć tak zwyczajnej, prostej rzeczy jak nocleg w schronisku górskim? Że można użyć go jako NARZĘDZIA do sięgnięcia po tę właśnie mądrość, tajemną wiedzę, po misterium skryte w głębinach ciemności zapadającej w nocy w górach?

Jeśli tak, to szkoda, że tak wielu mija obojętnie ten drewniany wizerunek sowy. Szkoda, bo jeżeli w ogóle jest sens klękać przed rzeźbionym drewnem, to tutaj właśnie, przed wizerunkiem żywej tajemnicy Przyrody – a nie przed obrazem boga równie martwego jak drewno, z którego go wykonano.

Widok sprzed schroniska…

Nie zawitaliśmy jednak do Strzechy Akademickiej około drugiej po południu po to, żeby wylegiwać się do samego świtu! Gdy pogłębiające się popołudnie odwróciło kierunek ruchu na szlakach (większość turystów zaczęła schodzić) my wyruszyliśmy na Równię pod Śnieżką, a dokładniej na czeską jej stronę.

Po drodze spomiędzy mgieł spoglądał na nas skalny Zadumany Diabeł – czyli Słonecznik.

Skała Słonecznik.

Mgły, to zstępujące na góry, to wznoszące się ponad nie – w pewnym momencie zaczęły płynąć równolegle do wierzchowiny, ledwo muskając co większe wypukłości terenu i dając wrażenie, że oto palcem można dotknąć nieba nad sobą.

Ponad Kotłem Małego Stawu.

Równia pod Śnieżką to – jak pisałem już niegdyś – relikt zamierzchłej przeszłości tych gór, kiedy to miliony lat erozji zrobiły z wyniosłych szczytów równinę, ponad którą wystawały tylko kopuły zbudowanych z odporniejszych skał pagórków. Pewnego dnia jednak siły geologiczne znów się obudziły, znów zadrgały płyty tektoniczne, ocierające się i zderzające ze sobą – i w ciągu wielu tysięcy lat notorycznych wstrząsów i powolnych odkształceń skorupa ziemska pofałdowała się jak trącony obrus, tworząc Alpy czy Karpaty. Skały jednak w Karkonoszach zbyt dużo już przeszły, za dużo przemian chemicznych i fizycznych miały za sobą, żeby po prostu się odkształcić. Zamiast tego skorupa ziemska pękła w tym miejscu, a jedna krawędź tego spękania wyniosła się nad drugą – i tak stara równina ze swoimi wygładzonymi pagórami znalazła się nagle pod samym niebem, wysoko na krawędziach przepaści.

Po czeskiej stronie Równi pod Śnieżką znajdują się, wznoszące jedna za drugą dwie takie kopuły dawnych pagórków – a dziś gór Studničí oraz Luční Hory czyli Studziennej i Łąkowej Góry.

Studničí i Luční Hora.

Krajobraz w tym miejscu przywodzi na myśl góry Szkocji – niemal chciałoby się wierzyć, że gdzieś tutaj, skryte pod osłoną zaklęć wznoszą się mury Hogwartu, a za zakrętem ścieżki napotkamy Rob Roya.

Jeżeli przyjrzysz się, Przyjacielu Luční Horze zauważysz, że pokrywa ją zadziwiająca mozaika plam roślinności otoczonych wieńcami gołoborza. Są to tak zwane „grunty strukturalne” czyli efekt zamarzania i odmarzania skał i gleby.

Luční Hora w zbliżeniu.

Dlaczego o tym piszę? Otóż grunty strukturalne to zjawisko bardzo efemeryczne, pojawia się w specyficznym klimacie zbliżonym do klimatu okolic polarnych. Niegdyś zdawało się, że są to – podobnie jak kotły polodowcowe czy moreny – ślady zamierzchłej przeszłości, powstałe w trakcie ostatniego zlodowacenia i zakonserwowane przez górskie warunki do naszych czasów. Jednak w latach 20-tych XX wieku odkryto, że Równia pod Śnieżką jeszcze… 4000 lat temu była porośnięta gęstym, świerkowym lasem. Niemożliwe zatem, żeby te formacje były dziełem zlodowacenia, gdyż las zatarłby ich wizerunek. Są dziełem dzisiejszych mrozów.

A dlaczego dziś na wierzchu gór nie rośnie las? Otóż klimat zaledwie 4000 lat temu był o wiele cieplejszy, niż dzisiaj. Średnie temperatury na Równi pod Śnieżką były wyższe, śniegu mniej, a porywiste wichry nie szarpały górskim powietrzem. O czym to świadczy? A o tym mianowicie, że biosfera, która wcale się nie zmieniła przez te 4000 lat przetrwa ocieplenie – czy raczej: rozchwianie klimatu, które człowiek spowodował swoją głupotą. Przetrwają wilki, przetrwają jelenie, przetrwa nawet wirek słodkowodny żyjący w Małym Stawie – o nie się nie bójmy! Bójmy się o nas – bo to, co się działo 4000 lat temu ludzkość przechowała w zmitologizowanych opowieściach o plagach egipskich czy potopie. Jeśli zaś nasi przodkowie także przetrwali tamte czasy to nie znaczy, że my poradzimy sobie równie dobrze. Wszak oni nie byli jak my wymoczkowaci i uzależnieni od rozdętej a delikatnej bańki cywilizacji.

Pomnik Ofiar Gór.

Na przełęczy pomiędzy Luční a Studničí Horą stoi niewielka kapliczka – Pomnik Ofiar Gór. Pięknie brzmi czeska nazwa tego miejsca: Památník Obětem Hor. Czeskie słowo „obět'” oznaczające „ofiarę” pochodzi od tego samego słowa, co polskie „obiata”, jak określało się niegdyś pogańską ofiarę składaną siłom Przyrody.

Dlaczego właśnie tutaj, na Równi pod Śnieżką stoi taki pomnik? Cóż, pierwszy powód może być taki, że tutejsze torfowiska pochłonęły niejedną ofiarę, która we mgle zeszła ze ścieżki i utonęła wciągnięta przez błoto.

Torfowiska Równi pod Śnieżką.

Jest też drugi powód… ale o tym za chwilę 🙂

Gdy tak wędrowaliśmy wśród oczek trzęsawisk i kosodrzewiny, rozerwały się mgły płożące się po szczytach i ujrzeliśmy najwyższą górę Sudetów.

Śnieżka wśród mgieł.

Fascynujący jest widok tej nagiej, pokrytej gołoborzem i skałami góry skontrastowanej z płaską jak stół równiną płowych traw i ciemnych płatów kosodrzewiny. Jest w tym cos onirycznego i niesamowitego.

Do połowy XIX wieku ludzie nie wiedzieli, że to Gerlach jest najwyższą górą Tatr i przypisywali ten tytuł Łomnicy czy – jak wówczas ją zwano Krępakowi. Dopiero precyzyjne pomiary ujawniły prawdę.

W Sudetach nigdy takiej wątpliwości ani pomyłki nie było. Zawsze wiedziano, że to Śnieżka albo raczej – jak to o wiele piękniej wtedy mówiono: Śnieżnica, Góra Olbrzymia – jest najwyższa. Sprawił to właśnie ten kontrast, dzieło różnicy w odporności skał, których na Śnieżce erozja nie zdołała zrównać, wygładzić, zwalić i uniżyć.

Nic dziwnego zatem, że to właśnie miejsce, Równia pod Śnieżką, czy raczej jej czeska strona zwana Bílá Louka, „Biała Łąka” – była miejscem uważanym za niezwykłe i… święte. Wędrowcy z południowej strony gór tu właśnie przybywali i tu właśnie podziwiali ten przejmujący grozą kontrast. Nic zatem dziwnego, że i tutaj powstało schronisko swoją historią sięgające XVII wieku a więc – równie stare jak Strzecha Akademicka.

Luční bouda.

Luční bouda – „Łąkowa buda” – tak jak Strzecha Akademicka czyli „Buda Hampla” od śląskiej strony, tak ta od czeskiej – była ostatnią ludzką stanicą przed Górą Olbrzymią, ostatnim przystankiem.

I my przystańmy tutaj. Przyjrzyjmy się Śnieżce, a dostrzeżemy coś, co powinno wstrząsnąć każdym, kto ma w sobie dość spostrzegawczości i wyobraźni.

Śnieżka jest nagą, skalistą górą pokrytą rumowiskiem skalnym, ale w połowie jej zbocza pojawia się już kosodrzewina. Jej zarośla tworzą charakterystyczny wzór, który zaznaczyłem na poniższym zdjęciu:

Wzór utworzony na zboczu Śnieżki przez górną granicę kosodrzewiny.

Porównaj teraz, Przyjacielu wzór z tego zdjęcia, wykonanego w 2020 roku z fotografią z… 1865 roku.

Jedna z pierwszych fotografii Śnieżki.

Mało tego, choć dawni artyści nie zwracali uwagi na dokładne odwzorowanie szaty roślinnej, również i na o wiele starszych wizerunkach góry odnaleźć możemy ślady owego charakterystycznego wzoru:

Rycina Śnieżki autorstwa Friedricha Gottloba Endlera z 1808 roku.

Jeżeli jeszcze nie pojąłeś, Przyjacielu, to świadczy to o tym, że niepozorny krzaczek kosodrzewiny, który dziś obojętnie mijasz na górskim szlaku może dorównywać wiekiem… drzewu o obwodzie kilku metrów!

Kosodrzewina na zboczu Śnieżki rośnie tam niezmieniona od co najmniej dwustu lat. Gdyby te niepozorne krzewy były drzewami kroczyłbyś pośród starodawnej puszczy.

Trudne, górskie warunki sprawiają, że cokolwiek tu rośnie, robi to o wiele wolniej. Sosna zwyczajna w ciągu dwustu lat zdążyłaby osiągnąć wielkie rozmiary, podczas gdy jej bliska kuzynka kosodrzewina ledwo podnosi się z ziemi, a jej pień jest niewiele grubszy niż u młodej brzózki.

Tak, to dobre miejsce na to, żeby zwolnić. Zwolnić biegu naszego rozkołatanego życia i jak Luční Bouda pośrodku łąk przystanąć, zatrzymać się. Zatrzymać się jak wzrost kosodrzewiny na zboczu Śnieżki. Zatrzymać się w czasie, zmienić nasze chwilówkowe jego postrzeganie, nasze życie momentem krótszym niż uderzenie serca i mrugnięcie okiem. A tym samym w twarz splunąć prawom ludzkiego rynku, dla których każdy pracownik wciąż robi za wolno, każdy projekt jest opóźniony, a każda rzecz do wykonania – na wczoraj.

Nie podejmuję się oceniać, ile zła wynika właśnie z tego naszego postrzegania czasu. Z tego braku zatrzymania się. Z tej niezdolności do zwolnienia biegu życia.

Dokąd dojdziemy?

Blisko jesteśmy miejsca, gdzie się zatrzymamy. Gdzie z ważnego powodu, powodu, który zaraz wyjawię – przystaniemy tego popołudnia, przystaniemy na cały dzisiejszy wieczór.

Na krańcu równiny Białej Łąki łagodny, zrównany krajobraz nagle zmienia się w ostrą grań Koziego Grzbietu.

Kozí hřbety – „Kozi Grzbiet”.

Stąd, ze skalnego bastionu zwanego Krakonoš – możemy dostrzec w oddali miejsce, które niegdyś w wyprawach Wędrującego z Wilkiem odwiedziliśmy i gdzie już rozważaliśmy to, czego Przyroda uczy nas o czasie (patrz: KRAINA ZATRZYMANEGO CZASU. WYPRAWA DO ŹRÓDEŁ ŁABY).

Widok na dalekie Źródło Łaby.

Wielka rzeka Łaba ma swoje źródła tam, hen, po drugiej stronie doliny… Ale na Równi pod Śnieżką z torfowiska wysącza się drugie jej źródło, dające początek tak zwanej Białej Łabie, pierwszemu jej większemu dopływowi.

Niegdyś przy jednym z rozlicznych źródeł, które tu wybijają i łączą się w szumiącą w dolinie Białą Łabę, tu, na zboczu Luční Hory, drugiej co do wysokości góry Sudetów, tu, na Białej Łące, wreszcie: tu, na starodawnym zrównaniu porośniętym prastarymi kosodrzewinami stało drugie schronisko, zwane Rennerova bouda. W 1938 roku zostało ono podpalone w trakcie utarczek towarzyszących przejmowaniu czeskiego Kraju Sudetów przez hitlerowskie Niemcy i nigdy nie odbudowane.

Rennerova studánka – Źródło, przy którym wznosiła się kiedyś Rennerova bouda.

To tutaj właśnie się dziś zatrzymamy.

Piękny to jest zakątek. Przed nami widnieje jeszcze płytki odcinek początku doliny Białej Łaby a za nim – łagodna, wyrównana kopuła Smogorni będąca również pozostałością sprzed czasów orogenezy alpejskiej.

Smogornia.

Wypływająca z ujęcia woda szemrze w wydrążonym pniu drzewa, dając swoim zimnem ukojenie nawet w największy upał i kołysząc tak, że chciałoby się tu po prostu położyć i zasnąć.

Cichy szmer krystalicznie czystej i zimnej wody…
…ukaja tak, że chce się tutaj zasnąć. Bojar dał nam przykład.

A ponad naszymi głowami…

Kruki. Najinteligentniejsze z ptaków.

Przygotuj się, Przyjacielu. Nie bez powodu tutaj się zatrzymujemy. Chyba już czujesz, że jest to miejsce niezwykłe. Czujesz już po tym, co Ci pokazałem i opisałem.

Lecz to nic przy tym, co ja poczułem tu będąc. Nie wiedziałem dlaczego, ale w oczach stanęły mi łzy, gdy położyłem się obok Bojara na trawie i wsłuchałem w pokrakiwania kruków i szmer wody.

Tak, bo to miejsce jest MIEJSCEM ŚWIĘTYM.

Oto dowód. Na początku XIX wieku, w czasach blisko dziewięćset lat po chrystianizacji Czech, archeolog i etnograf Vacláv Krolmus napisał:

W roku 1805 i 1814 widziałem wokół Karkonoszy i w Czechach, że na wiosnę wielu gospodarzy i gospodyń (…) około św. Wita (15 czerwca), zwłaszcza znad Łaby i Izery (…) od rozlicznych wód (potoków, stawów i jezior) wędrowało w Karkonosze. Mężczyźni brali koguty, a kobiety – czarne kury (…). Pątnicy ci zdążali z tymi darami do siedmiu źródeł Łaby i Izery pod górą Śnieżką, gdzie Hrubykal ma swoją główną siedzibę. Tam koguty puszczali w las, a kury topili w jeziorkach i stawkach albo w wielkim bagnie. Następnie klęknąwszy modlili się i kropili wodą. Przybywali tam kilka dni (…) nabierali wody do licznych naczyń i flaszek, po czym w lesie, głównie jednak na łące zwanej „ogrodem Hrubykala” liście i kwiaty ziół rozlicznych dla bydła swego zbierali i w pękach a wieńcach do domu nieśli. Wodą tą omywali w domu zdrowy i chory dobytek, korzeni zaś dodawali do pokarmu i napoju zwierząt. Również chlewy wykadzali ziołami i wykrapiali wodą ze źródeł, aby w ten sposób sprowadzić na dobytek błogosławieństwo.

Nie zdołało dziewięćset lat tyranii Jezusa i jego do cna zepsutego Kościoła zniszczyć tego, co w ludziach obcujących z Przyrodą zawsze się budziło: pogańskiej, ateistycznej w istocie, a panteistycznej w formie czci dla Niej właśnie, dla Lasu, Gór i Źródeł.

A kto to jest ów: Hrubykal? Niemcy słysząc to dziwne słowo zaczęli je na różne sposoby przekręcać, aż w końcu wyszło im Rübezahl, co znaczy dosłownie Liczący Rzepę, z czego z kolei polscy autorzy utworzyli znanego dziś Liczyrzepę. Bajarze dorobili do tego imienia legendę o przygłupim duchu gór, który chciał porwać księżniczkę, ale ta zdołała mu uciec, bo nakłoniła go, żeby policzył rzepę na polu. Zajęty tym duch gór nie zauważył w porę jej ucieczki.

Jednak te żałosne opowiastki są jedynie wynikiem niezrozumienia przechowanego przez tradycję imienia, którym obdarzano personifikację mocy Przyrody objawionej w górach, lokalnego bóstwa. A imię to pochodziło ze staro-wysoko-niemieckiego słowa hraban czyli… „kruk”.

Według legend zapisanych przez podróżującego w połowie XIX wieku poetę i krajoznawcę, Zygmunta Bogusza Stęczyńskiego duch gór ukazywał się jednak także pod postacią… wilka.

Znamienne to jest. Legendy o kulcie pogańskim w Górach Izerskich wspominają, że jednym z miejsc świętych było Wolframowe Źródło, którego nazwa wzięła się właśnie od słów Wulf – hraban: „Wilk – kruk”.

Wilki i kruki to zwierzęta żyjące ze sobą w symbiozie, o czym już nieraz wspominałem. Młode wilczki i kruki bawią się ze sobą, kruki żywią się upolowaną przez wilki zwierzyną, którą pomagają im złowić, namierzając ją z powietrza. Kruki i wilki potrafią się wzajemnie zrozumieć i przekazać sobie informacje. Kruki ostrzegają wilki przed niebezpieczeństwem.

Tę wielką przyjaźń tajemniczych zwierząt ludzie niegdyś umieli dostrzec i widzieli w niej nadzieję, że i oni, choć są stworzeniami tak różnymi od Przyrody mogą się z Przyrodą porozumieć.

Ta przyjaźń i symbioza została spersonifikowana, ubrana w postać Ducha Gór, ducha Karkonoszy i Sudetów – Hrubykala. I została tutaj, u źródeł Białej Łaby pogańskim obrzędem uczczona i tak bardzo ukochana, że religia chrześcijańska nie zdołała w swoim okrucieństwie ludziom tego odebrać.

Na miejscu świętym…

Tu się zatrzymaliśmy. I tutaj wzniosłem ja, nędzny człowiek swoją modlitwę do Przyrody. Moją modlitwę zatrzymania się, ciszy, moich znikąd pojawiających się łez. Przyjmij ją, Ojcze Wilku i Ojcze Kruku, Hrubykalu – Flinsie – Fenrirze. Modlitwę ateisty, którego bogiem jest Wszechświat i rzeczywistość, ale nie ta szara, ludzka i tak naprawdę sztuczna i… nierzeczywista. Ale ta Rzeczywistość Przyrody, Prawa Doboru Naturalnego, Praw Fizyki, Praw Biologii.

Ta modlitwa nie pochyli ani jednego źdźbła trawy, nie zmieni kierunku wiatru ani nie wstrzyma słońca na niebie. Ale zmieni mnie. Sprawi, że naprawdę się tutaj zatrzymam, że doznam odpoczynku od plugawego, ludzkiego pośpiechu, od życia, w którym ciągle brakuje na wszystko czasu.

A to zatrzymanie, ten odpoczynek daje rzeczywistą, namacalną, anatomicznie w moim pulsie i aktywności kory mózgowej mierzalną rozkosz, przyjemność prawdziwą – tak prawdziwą, jak kłamstwem i ułudą jest oferowane przez chrześcijaństwo zbawienie.

Święta, święta, święta – Ziemio, co nas nosisz!

Teraz znaczenia nabiera to, dlaczego właśnie nad Białą Łąką stanął Pomnik Ofiar – „Obiat” – Gór.

Przyroda nie potrzebuje, żebym składał jej w ofierze czarną kurę albo koguta. Ale każde wierne jej serce, każdy umysł niepoddany zabobonom religijnym jest najpiękniejszym darem dla Niej. I jeśli mógłbym wybrać rodzaj swojej śmierci, to wolę śmierć w górach, śmierć z ręki Przyrody niż potrącenie przez audi.

Wędrówka w zachodzie słońca…

W górach, gdy zbliża się zachód słońca robi się cudownie pusto, nawet w najbardziej zwykle obleganych okolicach. Mam wtedy cudowne uczucie, że jestem tylko ja, obok mnie Bojar – i Wszechświat. Nikt pomiędzy nami nie stoi, nikt nie rozprasza tego złączenia, nikt nie zagłusza słów, które wyśpiewuje Rzeczywistość.

Śnieżka – polskie Uluru.

Jest taka góra w Australii, święta góra Aborygenów, Uluru. Tak samo jak Śnieżka jest twardzielcem, czyli wzniesieniem zbudowanym z odporniejszych od otoczenia skał. Tak, jak Śnieżka dominuje ona nad równinnym otoczeniem. Tak samo jest nagą skałą, choć tam nie decyduje o tym wysokość, ale pustynny klimat okolicy.

Kiedyś jeden z moich znajomych tam pojechał. Mówił, że najpiękniejszym dla niego momentem w spotkaniu z Uluru była chwila, gdy zachodziło słońce, a jego promienie sprawiały, że góra zdawała się zmieniać kolor z minuty na minutę. Pokazywał mi zdjęcia, na których starał się uwiecznić to, co widział.

Nie trzeba jednak lecieć do Australii. Śnieżka działa idealnie tak samo. Gdy zbliża się zachód słońca, szare skały nagle różowieją, to stają się ceglaste, karmazynowe niemal, to znów pomarańczowe, to znów przybierają barwę palonej sjeny. Zbocza zdają się lśnić własnym światłem. A potem – niemal w jednej chwili – nagle góra ciemnieje, staje się kobaltowa, mroczna, gaśnie – a za nią gaśnie całe niebo.

Łąki podniebnych równin.

Bojar przystaje, nadstawia uszu, coś wyraźnie przykuwa jego uwagę. Jakieś zwierzę. Takie, którego ja nie widzę. A on widzi. Czy „widzi” swoim nosem? Słuchem? A może oczami, które są mniej wrażliwe na barwy i dlatego trudniej je oszukać?

Nastaje zmierzch.

Zmierzch w górach…

Święte jest to miejsce zwłaszcza teraz, gdy blask dnia wygasa, gdy zachodzi słońce, gdy pustoszeją górskie szlaki a kryjące się przed ludźmi zwierzęta wychylają się z gęstwiny i spośród traw.

Daleki Ještěd…

W oddali, na tle nieba sterczy charakterystyczny wierzchołek Ještědu, odległego od nas o przeszło 50 kilometrów.

Kiedyś udało mi się przejść 54 kilometry w ciągu jednego dnia. Czym jednak jestem w porównaniu z wilkiem, który w tym samym czasie bez odpoczynku pokonałby ponad dwa razy większą odległość?

Dlatego uważam – a jest to bardzo, ale to bardzo niepopularny pogląd – że góry nie powinny być miejscem na sport jakiegokolwiek rodzaju. Zwłaszcza taki, w którym chodzi o rywalizację, medale, wygrane i dumę ze swoich osiągnięć. Bo czym są nasze osiągnięcia?

Pisał Galen, rzymski lekarz z II wieku:

Atleta nie potrafi dokazać niczego wielkiego nawet w swojej dziedzinie. Wyobraźmy sobie, że Zeus urządza igrzyska wspólne dla ludzi i zwierząt. Kto zwycięży? W biegach zwykłych zając; w biegach z przeszkodami jeleń; na długi dystans koń; w zapasach niedźwiedź i lew; w podnoszeniu ciężarów słoń; w pięściarstwie byk; w pięcioboju zaś chyba osioł!

Mało jest tzw. „inwestycji” równie szkodzących środowisku naturalnemu, zwierzętom i lasom, krajobrazowi górskiemu – jak wszelkiego rodzaju instalacje służące sportowej zabawie, bez której przecież spokojnie można się obejść! Można żyć! Ba, można to życie w pełni posmakować. Nie trzeba wyrzynać kilometrów lasu od doliny po wierzchołek góry tylko po to, żeby ludzie z deskami na nogach mogli przez chwilę zaznać frajdy. I to coraz kosztowniejszej, bo śniegu z roku na rok coraz bardziej brakuje i trzeba go wytwarzać sztucznie. Po co to wszystko? Wszak sport uprawiany dla zdrowia nie potrzebuje takich rzeczy.

Widok na cel jednej z naszych poprzednich wypraw.

W dogasającym dniu wracamy z wolna do schroniska. A przed nami otwiera się widok na Kotlinę Jeleniogórską. W tym i na cel jednej z naszych dawniejszych wypraw: Przełom Bobru z Wzgórzem Krzywoustego i ruinami Świątyni Apollina na wzgórzu Helikon (patrz: ORDER ZAPOMNIANYCH I ROMANTYCZNA BIOLOGIA, CZYLI WEDRÓWKA PRZEŁOMEM BOBRU), w trakcie której odwiedziliśmy też ledwo widoczną w oddali miejscowość Siędlęcin ze średniowieczną wieżą książęcą.

W górach słońce zachodzi szybciej…

W górach szybciej zachodzi słońce, bo zawsze znajdzie się jakiś szczyt, za którym się skryje. Szybciej zapada zmrok. Gdy daleko na nizinach blask słońca wydobywa jeszcze bloki jednego z legnickich osiedli, tutaj już nadchodzi noc.

Bloki dalekiej Legnicy.

Dużo bliżej widać Cieplice – podobno uzdrowiskową część Jeleniej Góry, wydaną na żer deweloperom budowlanym.

Z góry nie wygląda to tak źle…

Jednak z góry nie wygląda to aż tak źle. Wciąż Cieplice wydają się tonąć w zieleni, wciąż błyszczą tafle wody na pobliskich stawach… Tak to właśnie góry przywracają nadzieję: pozwalają przekroczyć ograniczenia naszego ludzkiego postrzegania i sprawiają, że możemy zobaczyć wszystko w nowych proporcjach.

Trąd ludzkiego budownictwa pożera coraz nowe połacie ziemi, ale nie zdoła pochłonąć jej całej. Ziemia natomiast, jak każdy organizm, ma swój układ immunologiczny, swój sposób na przezwyciężenie choroby, jaką jest dla niej ludzkość.

Gdy to się stanie, ci nachapani bogacze zrozumieją, że lepiej byłoby im poprzestać na małym. Lecz wtedy będzie już za późno.

I wtedy z zadumy wyrwał nas potężny, dobywający się z lasu ryk.

Jeleń szlachetny.

Wrzesień to czas jelenich godów, zwanych rykowiskiem właśnie od głosu, którym samce nawołują partnerki do seksu. Tak, ten rozpustnik, bezwstydnik właśnie wrzeszczy na cały las: „Chcę seksu!!!”

Nie on jeden. Wkrótce cały las na zboczach dokoła rozbrzmiewał nawoływaniami napalonych zalotników. Nie przestali nawoływać ani o północy, ani o świcie, dopiero późnym przedpołudniem dnia następnego zdecydowali się dać odpocząć gardłom.

Biegnie… może znalazł chętną?

Gdy w górach zapada noc, zamieszkane doliny poniżej rozjarzają się feerią ludzkich, sztucznych świateł.

Światła w dolinie…

Ludzie boją się ciemności, przeraża ich. Robią wszystko, żeby ją rozjaśnić, rozproszyć, odegnać. Zapalają tysiące świateł swoich wypełnionych próżnią żarówek, pustych jak ich wiara w zbawienie z ręki ludzkich bogów.

Lecz pośród tych tysięcy ludzkich świateł płonie to jedno najmniejsze. Nie płonie ono po to, żeby ciemność rozjaśnić, ale żeby ją pogłębić. Nie żeby mrok rozproszyć, ale by go przyozdobić. I nie po to, żeby noc odegnać – ale żeby ją powitać.

To światło spokoju, nadziei i uzdrowienia, które daje mi Przyroda. To światło tego, co jest między mną a moim wilkiem. To nie miłość – bo za nędzne jest to ludzkie słowo na określenie tego przedziwnego układu dwóch organizmów. To symbioza jak wilka i kruka.

Wilczy symbiont odpoczywa… Ludzki robi mu zdjęcie 😁

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, to udało nam się zmieścić na jednym łóżku i zasnąć. Droga na Śnieżkę z naszego schroniska trwa jakieś dwie godziny, więc aby zdążyć na wschód słońca musieliśmy wstać o czwartej rano.

Niepotrzebny był budzik. Nie wiem dlaczego, ale wstałem idealnie o tej właśnie godzinie, minutę przed dzwonkiem.

I wyruszyliśmy w całkowitych ciemnościach bez latarki, bo czystym idiotyzmem jest jej używanie. Przecież NAPRAWDĘ wszystko widać. W świetle gwiazd spokojnie mogłem policzyć wszystkie kamienie na drodze.

Piszę to, gdyż kilkoro wędrowców również zdecydowało się na to, by udać się na Śnieżkę w nocy. Problem naszych czasów polega na tym, że każdy z nas ma w kieszeni szperacz przeciwlotniczy, czyli diodową lampę w telefonie. Oczywiście MUSIELI jej używać. Przysięgam, że widziałem na własne oczy jak halogen czyjegoś smartfona w pewnym momencie oświetlił całą Śnieżkę od przełęczy u stóp po wierzchołek! I znów zadam to jakże głupie pytanie: dlaczego? Czy to naprawdę niezbędne do życia?

Gdy widzę ludzi z czołówkami lub innym oświetleniem o sile blasku wybuchu jądrowego mam wrażenie, że jest to inna forma tego, co robił ten sam człowiek, gdy jako niemowlę darł się głośniej niż sto poszukujących seksu jeleni. Że pragnie za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę.

Nie odczuwam tej potrzeby. Ludzka uwaga mi przeszkadza. No cóż, ale ja jestem socjopatą.

Poza tymi krótkimi, żenującymi momentami jednak noc w górach pozostawała niezmącona. Po prawej i lewej mieliśmy ciemny gąszcz kosodrzewiny, pod nogami – jasne kamienie drogi – a przed nami, na tle nocnego nieba wzrastał ciemny ogrom Śnieżki, wyrastający ponad równinę wierchowiny.

I jakby dla uczczenia tej chwili, jakby dla wskazania nam drogi po lewej stronie góry płonęła Wenus, a po prawej – Syriusz, Wilcza Gwiazda.

Te dwa światła nieba więcej były dla mnie w tej chwili warte, niż wszystkie halogeny świata. Przyozdabiały naszą drogę, płonęły jak świece na ołtarzu prawdziwego boga – Wszechświata, Przyrody, Wilka.

Z początku nie dało się rozróżnić, czy jaśniejący w oddali horyzont to łuna Wrocławia (tak, widać ją w nocy z gór) czy już zbliżający się świt. A potem, bardzo szybko zaczęła narastać jasność.

Świta.

W górach panowała cisza. Dziesięć metrów pod wierzchołkiem Śnieżki również. Ale sam szczyt niczym rafa wśród wściekłych fal zanurzony był w porywistym, lodowatym wietrze. Trudno było ustać na nogach.

Atmosfera ziemska nie jest jednolita. Ma wiele różnych warstw, z czasami zaskakująco ostrymi granicami pomiędzy jedną a drugą. Są warstwy występujące na stałe: jak stratosfera na przykład – a są, w obrębie powietrza różne, chwilowo i w zależności od pogody tworzące się warstewki i strefy o różnych właściwościach. I tak, gdy na wysokości tysiąca, tysiąca pięciuset, a nawet tysiąca pięciuset dziewięćdziesięciu metrów nad poziomem morza panowała cisza – szczyt o wysokości tysiąca sześciuset trzech metrów tonął strudze huraganowego wichru.

Ale – także dla Ciebie, Przyjacielu – czekaliśmy tam, w tym wietrze. Czekaliśmy na pojawienie się dnia.

Już blisko…

Aż z wolna z powodzi światła na wschodzie wynurzył się czubek tarczy słonecznej. I z zaskakującą szybkością począł się wznosić coraz wyżej i wyżej.

Oto on – obiecany wschód słońca na Śnieżce.

Słońce wzeszło pomiędzy daleką Ślężą i Radunią – świętymi górami kultu pogańskiego – a Borową w Górach Wałbrzyskich, u stóp których znajdowało się schronisko, z którego przyszedł do mnie Bojar (jego historię opowiedziałem tutaj: BOJAR, KSIĄŻĘ Z WILCZEGO RODU).

Pokłońmy się Słońcu. Pokłońmy się jak poganie. Pokłońmy się na złość wściekłego okrutnika, chrześcijańskiego, zazdrosnego jak pensjonariuszka boga. Pokłońmy się za blask, który dostarcza energii ziemskiej biosferze, który jest pożywieniem wszelkiego życia – nawet dla tych, którzy żyją w ciemności.

Tarcza słoneczna wznosiła się z wolna coraz wyżej, przybierając coraz to dziwniejsze kształty.

Zadziwiające dzieła refrakcji.

Atmosfera ziemska ugina światło, załamuje je i zmusza do przedziwnego tańca dzięki zjawisku refrakcji. Blask z różnych obszarów tarczy słonecznej, przechodząc przez grubszą warstwę powietrza niż gdy słońce jest wyżej na niebie (bo pada z ukosa) załamuje się pod różnymi kątami, deformując okrągły kształt najbliższej nam gwiazdy.

Tak na marginesie – za to ostatnie sformułowanie mógłbyś, Przyjacielu w XVII wieku trafić na stos. Bo skoro słońce jest gwiazdą, to inne gwiazdy też są – słońcami! A to przecież herezja, bo w Biblii nie tak jest napisane.

Zauważ też „schodkowaty” kształt brzegu tarczy słońca. Świadczy on właśnie o tym, co napisałem o warstwach atmosfery – bo każda z nich załamuje światło inaczej, a efekt „schodków” powodują właśnie ostre granice w jej obrębie.

Mgła w dolinie.

Doliny wydawały się zalane wodą – i rzeczywiście tak było, z tym że owa woda miała postać aerozolu – mgły. Płożyła się ona pomiędzy pagórkami i grzbietami, to odkrywając, to ukrywając kolejne skrawki krajobrazu.

Daleko, bardzo daleko w dolinie zobaczyliśmy Świątynię Ateny – miejsce, z którego hrabina von Reden podziwiała (i do dziś każdy może pójść w jej ślady) widok Śnieżki – na której właśnie z Bojarem staliśmy.

Świątynia Ateny w Bukowcu.

Ujrzeliśmy wszystkie te miejsca, do których się wspólnie wybieraliśmy. Na przykład Witoszę, górę proroka Rischmanna (patrz: FIOŁKI, ZAWILCE I GROTA PROROKA, CZYLI POWRÓT NA WZGÓRZA ŁOMNICKIE)

Góra Witosza.

Nieopodal dostrzegliśmy także wzgórze z zamkiem księcia Henryka – Grodną, cel naszej pierwszej wyprawy Wędrującego z Wilkiem (patrz: WZGÓRZA ŁOMNICKIE I TAJEMNICA CZERWONYCH BUKÓW)

Grodna.

Nie zabrakło też widoku na całkiem niedaleki Grabowiec – kolejne miejsce kultu pogańskiego, które odwiedziliśmy (patrz: WYPRAWA TROPEM POGAŃSKIEJ PRZESZŁOŚCI).

Grabowiec – najbliższa, duża góra tuż po prawej. Wstawiłbym strzałkę, ale żal szpecić tak wspaniały widok 😉

A po prawej stronie od płonącej tarczy wschodzącego słońca z mgieł wynurzyły się góry otaczające Kotlinę Kłodzką, w tym najwyższa z nich: Śnieżnik. Lecz bliżej ujrzeliśmy dużo drogocenniejsze dla nas miejsce: Szczeliniec Wielki, prawdziwą Świątynię Wilka, Świątynię Fenrira wzniesioną mocą Przyrody z potężnych piaskowcowych skał (patrz: SKAŁY, NA KTÓRE WYLANO KREW. WYPRAWA DO SANKTUARIUM FENRIRA).

Widok na Góry Kotliny Kłodzkiej.

Góry Stołowe odwiedziliśmy także przy okazji innej wyprawy – zobacz: WŚRÓD SKALNYCH GRZYBÓW I TORFOWISK. WYPRAWA W GÓRY STOŁOWE.

A daleko, na tle rozpłomienionego nieba ciemniał Masyw Ślęży – kto wie, może któregoś dnia i tam zawitamy?

Masyw świętej góry Ślęży.

Wreszcie oglądać mogliśmy także wielką równinę Białej Łąki i Równi pod Śnieżką, po których błądziliśmy całe wczorajsze popołudnie i wieczór.

Równia pod Śnieżką.

No i mała ciekawostka. Jeżeli znajdziesz się na Śnieżce z lornetką i dobrze przeczeszesz horyzont w kierunku północno – wschodnim, natrafisz na… wieżowiec Sky Tower we Wrocławiu!

Sky Tower, Wrocław.

Bojar zaprowadził mnie na Śnieżkę już drugi raz – wcześniej bywałem tutaj dziesiątki razy, ale nie tak, jak teraz. Nie z nim. A to wielka różnica.

Bojar – a w tle budynki na szczycie Śnieżki – obserwatorium meteorologiczne i kaplica św. Wawrzyńca.

Na zdjęciu widzisz też budynki, które, niestety stoją na szczycie Śnieżki. Kaplica św. Wawrzyńca jest reliktem czasów, gdy Kościół wszelkimi siłami walczył z kultem pogańskim – jak już się przekonaliśmy, z marnym skutkiem. Jedną z takich inicjatyw miał być pokaz siły nowego boga w postaci tej właśnie kaplicy na szczycie góry, dowód podboju świętej góry pogan.

Marnie wyszedł ten pokaz siły. Po pierwsze dlatego, że tę niewielką budowlę wznoszono aż… szesnaście lat! (1665 – 1681) Po drugie, w 1810 król pruski zrobił coś, co powinno się i dzisiaj zrobić w Polsce – i zabrał Kościołowi wszystkie jego majątki – w tym i kaplicę. Stała się ona… schroniskiem dla wędrowców.

Po trzecie, rolę schroniska dla wędrowców pełni ona i dzisiaj – odkąd z jakiś powodów zamknięto dla turystów budynek obserwatorium meteorologicznego.

Co do tej właśnie, okropnej popłuczyny modernistycznej architektury z czasów przełomu pontyfikatu Gomółki i Gierka – to nie pojmuję, do czego to okropieństwo jest jeszcze potrzebne. Żyjemy w czasach, gdy technika pozwala na taką miniaturyzację, że wszystkie czujniki i urządzenia obserwatorium meteorologicznego zmieściłyby się w niewielkiej skrzynce, która automatycznie przesyłałaby dane do personelu gdzieś w dolinie.

Wracając do kaplicy, możesz w rozmaitych publikacjach tudzież Internecie przeczytać, że raz do roku, 10 sierpnia jest w tej kaplicy odprawiana msza. Nie jest to prawdą. Msza jest odprawiana na stole przed obserwatorium, bo kaplica jest za mała dla rozmaitych oficjeli tak kościelnych, jak i państwowych, które się na tej żałosnej uroczystości pojawiają.

W przedsionku kaplicy zobaczyć możesz tablicę pamiątkową, pochodzącą zresztą z czasów, gdy kaplica pełniła rolę schroniska, bo z roku 1828. Upamiętnia ona polskiego studenta, Jana Pieniążka – Odrowąża, który wracając ze Śnieżki utonął w bagnie, tym samym, które wczoraj oglądaliśmy.

Powoli schodzimy…

Żal opuszczać to miejsce. Nawet pomimo okropnego budynku obserwatorium. Ale sprzykrzył nam się wicher – więc zeszliśmy te kilka – kilkanaście metrów poniżej szczytu. A tam znów przywitała nas cisza.

Nie dość jednak widoków! Oto oglądać możemy całe Karkonosze, w tym i – zdający się być ledwie pagórkiem z tej odległości – masyw Grzybowca, który również z Bojarem zwiedzaliśmy (patrz: LEKCJA LASU, CZYLI WYPRAWA NA MASYW GRZYBOWCA).

Nie mogliśmy dostrzec stąd właściwie tylko jednego celu naszych poprzednich wędrówek – doliny Podgórnej (patrz: WYPRAWA DROGAMI DOLINY PODGÓRNEJ), ale to ze zrozumiałego względu – ramię grzbietu, gdzie w oddali sterczą potężne wieżyce skał Pielgrzymy zasłania tę właśnie dolinę.

Pielgrzymy. Lasy doliny Podgórnej tuż za nimi.

Zobaczyliśmy za to – i to tuż ponad samotnie sterczącą skałą Słonecznik, którego ja nazwałem Zadumanym Diabłem – górę Stóg Izerski, znaną nam z wędrówki z piękną poezją Stachury (patrz: SUDECKIE BIESZCZADY, CZYLI WYPRAWA DO SERCA IZERSKICH GÓR).

Samotna skała Słonecznik ze Stogiem Izerskim w tle.

A w cieniu głębokiego kotła polodowcowego zalśniła nam z oddali tafla Wielkiego Stawu.

Wielki Staw.

Ogromny monolit Śnieżki rzucał potężny cień na przełęcz pod szczytem. Doskonale ukazuje on ogrom tej góry, jej dominację nad otoczeniem. I to, że naprawdę zasługuje na miano polskiego Uluru. Wspomniany przeze mnie znajomy pokazywał mi także zdjęcia, przedstawiające cień świętej góry Aborygenów, podający na pustynną równinę. Podobne wrażenie sprawia ten widok i tutaj.

Cień Śnieżki.

Jeśli będziesz mieć oczy otwarte, Przyjacielu, zobaczysz, że martwa skała tej góry wcale nie jest taka martwa.

Kwiaty nad krawędzią…

Czy może być lepsza ilustracja powiedzenia, które często przytaczam, że najpiękniejsze kwiaty rosną nad brzegiem przepaści? Wymyślono je jako ostrzeżenie – ale dla mnie jest ono przedstawieniem tej prawdy, że Przyroda wymaga odwagi, a kto się na nią nie zdobędzie – nie zobaczy też Jej tajemnic.

Wodospad Łomniczki.

Głęboko w kotle polodowcowym poniżej szumiał nam Wodospad Łomniczki. A za nami – przesłonięty zboczem góry – coraz śmielej wstawał dzień.

Poranek na zboczu Śnieżki.

I podziwiać mogliśmy stąd – i jeszcze raz pozdrowić nasze święte miejsce – Luční Horę, drugą co do wysokości górę Sudetów.

Luční Hora w porannym słońcu.

Gdy już opuściliśmy schronisko i udaliśmy się w drogę powrotną, żegnał nas pradawny świerk – niewysoki, bo górskie warunki nie pozwalają na wyniosłość – ale mówiący o swoim wieku grubością pnia.

Prastary świerk.

Tak właśnie jest z górami. Nie pozwalają na wyniosłość nie tylko świerkom, ale i ludziom. Przynajmniej tym, którzy mają otwarte oczy i umysły, którzy potrafią dostrzec świętość Przyrody i jej wszechmocną potęgę. Uczcić ją – pogańskim obrzędem w sercu odprawionym, z wiedzą przyjętym i z rozrzewnieniem wspominanym.

Nie chciał Bojar wracać z gór. Nie chciał, bo jest wilkiem, a miejsce wilka jest właśnie tutaj: w lesie, wśród górskich mgieł, skał i lasów.

Chciałby wilk tu zostać.

I ja bym tu chętnie został. Ale przecież jakoś trzeba było zanieść tę opowieść o Wyprawie Wypraw Tobie, Przyjacielu, który być może nie możesz sobie na takie wędrówki pozwolić.

Pożegnały nas kruki, krążące nad Wielkim Stawem. I wciąż jeszcze tu i ówdzie pobrzmiewające porykiwania jeleni.

Kruki nad Wielkim Stawem.

Po drodze – już dużo niżej, w dolinie – minęliśmy głaz z ciekawą płaskorzeźbą.

Głaz z płaskorzeźbą.

Pod datą 1925 widnieje przedstawienie dwóch ludzi na tzw. „rogatych saniach”, które niegdyś tubylcy używali w zimie, żeby poruszać się po zaśnieżonych drogach Karkonoszy. Ich nazwa pochodziła od wywiniętych wysoko przodów płóz, które, choć w ograniczonym zakresie, pozwalały sterować pojazdem w trakcie stromego zjazdu.

Łomnica.

Towarzyszyła nam Łomnica – potok nazywający się tak samo, jak góra w Tatrach niegdyś uważana za najwyższą. I, co ciekawe – nazwa ta nie jest dziełem zmiany nazewnictwa po 1945 roku. Jest dużo starsza i sięga czasów piastowskich księstw, których granice sięgały także tutaj – w doliny i wzniesienia Karkonoszy.

Zakończymy nasza wyprawę w dziwnym miejscu. Niewielka zapora na Łomnicy, służąca do wychwytywania niesionego wezbranymi wodami gruzu skalnego zwie się z niewiadomych powodów… Dzikim Wodospadem.

Dziki Wodospad.

Czy może być coś mniej dzikiego niż… ludzka budowla hydrotechniczna? A jednak gdzieś w tej nazwie kryje się dla nas ostatnia nauka, której dziś udzielą nam góry.

Dzikość odnaleźć można wszędzie. Bo Przyroda wszędzie wejdzie, nawet do wysterylizowanego biurowca. I za to niech będzie Jej chwała – bo Ona naprawdę nie opuści dzikich serc tych, którzy Ją pokochali. Niezależnie od tego, gdzie bzdurny bieg ludzkiego świata ich poniesie.

I tego właśnie Tobie Przyjacielu życzę: niech Przyroda i Wielki Wilk będzie z Tobą!

Jeśli uważasz, że to, o czym tu piszę jest ważne, dobre i potrzebne, możesz wesprzeć działanie strony, zostając naszym Patronem przy pomocy patronite.pl

Social Share Buttons and Icons powered by Ultimatelysocial